piątek, 7 stycznia 2011

Bangladesz Love Story

Miłość między mną a Bangladeszem jest miłością trudną. Dostałam w prezencie przepiękne widoki z łódki, a razem z nimi burzliwe przeziębienie. Potem dostałam w prezencie przygodę, w zamian za plecak. Na koniec nie mogliśmy się rozstać.

O. przed wyjazdem udzieliła nam szeregu informacji, do tego stopnia ponurych że trochę odechciało nam się jechać. Dhaka brzydka, szklano-betonowa, a to szkło brudne i oplute; na bazarach sama chińszczyzna i trochę spadów z H&Mów i innych takich; po zmroku robi się niebezpiecznie, czyli już o 5-6; miasto generalnie stoi w korkach – autobusy, ciężarówki, samochody, ryksze motorowe, rowerowe, czasem nawet ludzie; na ulicy raczej nie spotyka się kobiet, kraj muzułmański; a na dodatek do jedzenia mają głównie mięso, żaliła się O., wegetarianka. Przyznała, że - faktycznie - ubrania, a dokładniej bawełna z której są zrobione, mają dużo lepszą jakość, niż w Indiach, ale, dodawała szybko, są głównie dla mężczyzn i dla dzieci. Żeby mnie dobić twierdziła, że w Dhace nie ma żadnych księgarni.

Chyba dzięki temu nastawieniu tak mi się spodobało w Bangladeszu.

O. miała oczywiście rację. No, może poza dwoma szczegółami – ubrania są też dla kobiet, a księgarni jest całkiem sporo. Korki z rowerowych ryksz zostały obfotografowane skrzętnie, bo każda jest prawdziwym rękodziełem…

a co drugi rykszarz jest prawdziwym zjawiskiem.

To zdjęcie akurat jest z Khulny, gdzie połowa z nas udała się statkiem i ta połowa właśnie rozchorowała się doszczętnie. Druga połowa, pokonana przez linie lotnicze i korki dojechała autobusem i tak spotkaliśmy się w podrzędnym hotelu w Khulnie wpół do 12 w nocy. Do naszych kolorowych czapeczek i szampana (dziewczyny jakoś go przemyciły) dołączyło się jeszcze dwóch turystów z naszej łódki. Obeszliśmy północ zgodnie z czasem bangladeskim i indyjskim (pół godziny różnicy), zapominając po drodze o nepalskim (w połowie między tamtymi) i przesypiając czas polski.

Ja rozpoczęłam Nowy Rok wyskakując z łóżka bosą stopą prosto w karalucha, O. została natomiast pożarta przez pchły. Ani jednego, ani drugiego serdecznie Wam nie życzę w 2011 roku (potem zobaczymy…), życzę spokojnego snu, jakim cieszyła się połowa z nas.

Potem były przejażdżki i przepływy po okolicy oraz wyprawa na tygrysa. Byłam gotowa powitać tygrysa na bosaka, bo znowu popsuły mi się buty, ale: „We. Go back. Now” „Why?” „Tiger riks”(sic!). Nie było co dyskutować z panem przewodnikiem i kapitanem naszego stateczku, mimo że byliśmy trzy kroki od zoo dla krajowych turystów.

A potem postanowiłam nie jechać na plażę, tylko wrócić do Dhaki. I tu zaczyna się historia z kradzieżą plecaka. Nie ma co w nią wnikać, dość, że typ z blizną na poliku zabrał mi plecak z kolan i wyskoczył z autobusu tuż pod moim domem. Ten polik to jakby go ktoś szablą przeciął. Niestety, okazuje się, że to za mało oryginalny znak szczeólny w Dhace. Nikt go nie widział, a przestrzeń poszukiwań ciągnęła się może 50 m wzdłuż ruchliwej ulicy. Cóż, paszport, pieniądze i cała ważna reszta są na razie bezpieczne.

Powrót z Bangaldeszu też przejdzie do historii. Potomnym dość powiedzieć, że należy sobie zostawić 300 tak, żeby zapłacić „travel tax”, przy wyjeździe. Nie należy wydawać ostatniego grosza na bazarach w Dhace. Ewentualnie należy mieć ze sobą łatwo wymienialne waluty, co bynajmniej nie oznacza złotówek. Ja tego nie wiedziałam. Ale dzięki temu odkryłam, że jak jestem wściekła to przez pół godziny mogę komuś wrzucać PO BENGALSKU, że jest kretynem, durniem i generalnie nie ma mózgu. Na szczęście znalazł się dobry człowiek i współpasażer za mnie założył. Inaczej zostałabym w Bangadeszu, w ramionach mojej trudnej miłości.

Ale ja tam jeszcze wrócę.

Brak komentarzy: