środa, 11 grudnia 2013

Przygotowanie

Jutro wracamy. W domu jest podobno zimno więc wczoraj poczynilismy pierwsze przygotowania.

Poszliśmy do kina na animowany musical o śniegu i zamarzaniu. Siedzielismy w wielkiej sali i pilismy zimną Cole. Klimatyzacja była ustawiona na 10 stopni.

Jesteśmy gotowi!

piątek, 29 listopada 2013

Kociolek i piwo z lodem

Wieczorem w Chiang Rai poszlismy cos zjesc na nocny bazar. Nasladujac miejscowych kupilismy piwo w plastikowym kuflu i rozlewalismy do szklanek z lodem zeby bylo bardziej rozwodnione.


Zamowilismy gliniany kociolek na rozgrzanym weglu i tzw. ingrediencje do przyszlej zupy! W kociolku byl bulion, w koszyczku makaron, zielenina i jajko. Na talerzyku bylo miesko, w malych miseczkach lyzki do jedzenia a w mniejszych miseczkach pasta chili dla poprawy smaku. Najpierw przyszedl koszyczek i czas na zaplate. Bylem tak zachwycony, ze Kasia caly czas robila mi zdjecia!



Potem przyszla pani szefowa z kociolkiem i wbila do niego jajko. Mistrzostwo!


I zamieszala w kociolku!


I powiedziala zeby czekac 3 minuty.
A nastepnie wrzucic reszte.



Cudownie!
Cudowna zupa. O wiele lepsza niz marne miesne przekaski ze stoiska obok.


Mai do Rai

Dalej na polnoc.
Chcielismy zobaczyc tajskie gory. Podobno juz w Chiang Mai w nich bylismy ale wygladaly jak zielone pagorki w oddali. W srode rano zlapalismy lokalny autobus do Tha Ton, czyli małej wioski słynnej z tego ze można z niej popłynąć łódką do Chiang Rai.

Widok na nasz "Apple Resort"



Oprócz przystani jest tam jeszcze góra z klasztorem i Watem czyli ichniejsza świątynią. Górę odwiedzilismy następnego dnia o poranku. Widzieliśmy drzewa po birmańskiej stronie, rubasznego opata i rzekę którą mieliśmy popłynąć za kilka godzin.

Tam daleko juz Birma. Sprawdzilem :)


Smiejacy sie Budda i Wat na szczycie.



I mnisi w szatkach pracowali.


Rzeka Mae Kok. My poplyniemy na wschod.




Łódka była super :). Typowa tutejsza konstrukcja - długa, płytka i bardzo waska. Usadzili wszystkich pasażerów w poprzek, naprzemiennie jak sardynki w puszce aby z każdej strony było podobne obciążenie. Dobry system zważywszy na to ze wystawalismy kilkanaście centymetrów nad wodę. Ale była przygoda. I było ładnie. I nie było toalety... :(












poniedziałek, 25 listopada 2013

Dragon Flight

Przed wyjazdem do Tajlandii chcielismy w Chiang Mai "isc na gibony", czyli do parku linowego rozciagnietego w lesie deszczowym (tropikalnym?). Jak juz tu dojechalismy, okazalo sie ze oryginalny "Flight of the Gibbon" jest krolem reklamy w miescie ale tez krolem ceny. Ma tez wielu nasladowcow wiec zebralismy plik ulotek i zdecydowalismy sie na Dragon Flight.

Przygotowanie.



Gotowi do akcji.


Polecieli.






Widac nastepna stacje.




Puszczamy raczki.

I mostki byly. I schodki.




A na koniec spadalismy.





W srodku byla przerwa i pan robil zdjecia. Nie rozumial czemu nie mozemy przestac sie smiac. Troche zbyt slodkie? :)







Kasia w fish spa

Rybki. Takie szprotki male. Jedzace naskorek na nogach Kasi.











A pozniej godzinny masaz stop :)

Bangkok i Chiang Mai

Pierwsze wrazenie w Bangkoku bardzo pozytywne. Nie mieszkalismy w dzielnicy turystow - backpackersow, ale niedaleko wielkich centrow handlowych, z wielopoziomowymi wejsciami, tajemnymi przejsciami, objawiajacymi sie nagle tarasami i Rollsami za przeszklonymi witrynami. Rollse moglismy potencjalnie spotkac tez na poziomie zero, gdzie samochody podjezdzaly pod drzwi kilkoma pasami. Lotnisko Chopina sie nie umywa. Potem byl poziom placow i chodnikow, a wyzej tez chodniki i dwa poziomy tzw. skytraina. Tak sobie wyobrazalismy Singapur.



Droga od tych swiatyn do naszego hotelu wiodla przez chodnik, na ktorym czulam sie troche jak w Indiach. Z lewej sklepy, z prawej bazary i dalej ulica. A po drodze pokrzykiwania i cmokniecia "Habibi", w tym kraju do Piotrka nie do mnie. Od obu plci.

Samo miasto czyste i teraz, jak wyjechalismy turystycznym szlakiem na prowincje, tez wlasciwie czysto. Ale najbardziej podoba mi sie to, ze Tajowie wiedza jak dyskretnie i z urokiem wyjac mnostwo pieniedzy z kieszeni bialasow. Na przyklad taki Sukhothai: teren ruin ogrodzony, a za wejscie sie troszke placi. Wszedzie wisza informacje, ze teren jest duzy, wiec najlepiej wynajac rower. Za to tez sie placi. Sam teren, zwany przez nich parkiem, podzielony na trzy czesci. Za kazda placi sie osobno. Wszystko kwoty niewielkie, ale po dodaniu nagle okazalo sie, ze cale szczescie, ze jedzenie jest tu takie tanie.


O jedzeniu napisze Piotrek, bo ma fajne zdjecia. Zwykle nie wiemy co jemy, ale jutro idziemy na lekcje gotowania. Moze potem bedzie lepiej. Najdziwniejsza rzecz do tej pory to biala zupa z kolorowymi glistami. Balismy sie jej sprobowac, ale po serii wzajemnych "co, boisz sie?" najpierw kupilismy, a potem sprobowalismy. Ja pierwsza. To byla slodka zupa z mleka kokosowego z takimi glutkami bez smaku. Nie mamy pojecia czym byly glutki, ale bylo smaczne.

Teraz jestesmy w Chiang Mai i tez nam sie podoba. Sobota i niedziela to dla nich dni "walking street", czyli wielkiego ulicznego bazaru. Kazdego dnia na innej ulicy. W niedziele juz nawet nie probowalismy przejsc wszystkiego. Potworne ilosci towaru, kilka kilometrow bazaru, nieprzebrane tlumy sprzedajacych, kupujacych jeszcze wiecej, a do tego, jak to na bazarach bywa, rozne dziwaczne typy: zespol niewidomych grajkow, dziewczynka tanczaca klasyczny tajski taniec, to samo starsza pani, dwoch chlopaczkow z gitarami, mlodziez szkolna, ktora zbierala na cele charytatywne i, oczywiscie, stragany z jedzeniem i piciem. Wszedzie. Zjedlismy sushi i kluchy i mega chipsa skreconego na patyku, a zapoznana dzisiaj Kanadyjska para powiedziala, ze byly tez grillowane cykady w przyprawach. Cholerka, przegapilismy.


Na bazarze Piotrek szpanowal telefonem.

wtorek, 19 listopada 2013

Kupiłem notes

Odwiedzamy dziś "turystowo" czyli Khao San Road. Stragan na straganie, knajpa na knajpie. Deptaki pełne przyjezdnych i pseudoeleganckich panów oferujących szyte na miarę garnitury od Armaniego.


Nogi nam włażą w tyłek, więc siadamy napić się piwa. To nasze pierwsze w Tajlandii - niezbyt dobre. Do tego banany smażone w głębokim tłuszczu. Miła odmiana po zupie przy straganie ulicznym w Chinatown o poranku. Tam wyzwaniem dla mnie było włożenie czegokolwiek do buzi bez zachlapania stołu.

Czytamy sobie Bangkok Post żeby zobaczyć czym się tu zajmują. W dodatku lifestyle rady co jeść w rozpoczynającym się właśnie sezonie chłodnym. Na następnej stronie prognoza pogody. Na północy dziś w nocy było 18 stopni. W dzień w całym kraju powyżej 30...
W dodatku z ogłoszeniami oferta pracy w SPA w Dubaju. Dziewczyny w wieku 18-25 z umiejętnością obsługi klienta...



Kasia właśnie stwierdziła, że po połowie małego piwa juz jest pijana i nie będzie dalej piła. Zaraz potem dodała, że chce żebyśmy mieli pieska. To pewnie pod wpływem tej figurki obok nas.



Siedzimy przy jednym z bocznych deptaków ale i tak jest duży ruch. Uliczni sprzedawcy co chwilę podchodzą i oferują podobne do siebie bzdurne zabawki i idiotyczne ozdoby. Nigdy nie widziałem żeby ktoś kupował ten chłam a jednak oni cały czas to sprzedają. Jedno się tylko wyróżnia, a mianowicie robale podobne do skorpionów. Chyba usmażone i obtoczone w jakiejś czarnej mazi. Podawane na patyczku jak większość jedzenia na ulicy.


Godzinę temu trafiliśmy przypadkiem na salę treningową Muai Thai. Trzeba było przejść przez brudny zaułek smierdzący stadem mokrych psów ale odgłosy dobiegające z oddali były bardzo ciekawe więc przebrnęliśmy. Na miejscu jakiś koleżka z Europy zawzięcie kopał w ochraniacze pana trenera.



Powrót do nas nie jest łatwy. Mieszkamy po drugiej stronie turystycznej mapy Bangkoku a po drodze są jakieś obchody rządowe. Dodatkowo korki związane z upłynięciem 100 dni od śmierci jakiegoś ważnego mnicha. Pani od wisiorków powiedziała, że to był ulubiony mnich króla. Taksówki nie chcą brać na licznik albo w ogóle odmawiają jazdy. Bierzemy tuk-tuka za zbójecką stawkę i lecimy na kolację.
Jutro pięć godzin w pociągu na północ. Stacja Phitsanulok, później busik do Sukhothai czyli jednej z pierwszych stolic Tajów.