Team Agnieszki przyjechał do Kalkuty z nowym powiedzonkiem - lekko zmienioną wersją turystycznego hasła: "Incredible, incredible, incerdible India"
No i rzeczywiście... zaczęła sie Durga Puja. Nie da sie juz przejechać z jednego końca miasta na drugi, nie wiem kiedy zobaczę sie z ekipą z Shantospuru. Ryksze jeżdżą tylko połowę trasy, duże skrzyżowania zostały sparaliżowane przez tłumy ludzi, wylewające się na ulicę bazary i Pandale.
Pandale łamią wszytkie przepisy. Stoją gdzie chcą i jak chcą, często na środku ważnych lokalnych ulic. Pandal to konstrukcja z bambusa obleczonego materiałem, a w środku siedzi sobie Ma Durga i zwalcza zło. Na koniec sama zostanie wrzucona do rzeki.
W Karnani Estates, gdzie mieszkam, ludzie nie są specjalnie religijni. Ale Pandal musi być, bo taka jest tradycja. Właśnie ze względu na tę słynną tradycję, tuż pod moim oknem stoi wiata obwieszona czerwono-żółto-pomarańczowym materiałem. Cała droga od bramy do końca podwórka ma świecący dach z małych, białych choinkowych (dla nas) lampek. A na przeciwko mojego okna (tak po prostu musiało być) wielkie fioletowe reflektory wymierzone idealnie w moją kuchnię.
Bo Durga Puja to wielka impreza. W długich korytarzach Karnani Estate podniecenie jak na koloniach przed dyskoteka: panie i dziewczęta biegają od mieszkania do mieszkania - w jednym są najświeższe plotki, w innym kosmetyki lub świetne dodatki do ubrań. Faceci tymczasem udają zorganizowanych i przejętych. Kierują ruchem, pomagają przenosić rzeczy, a kontem oka obserwują kobitki.
Od piątej rano co godzinę przychodzi ekipa Dhaków i zachrzania w te cholerne bębenki, tworząc przepotworny hałas. Nie potrzebują nawet instrumentów nagłaśniających. A wieczorem, ach, wieczorem jest koncert. Z nagłośnieniem pierwsza klasa. Przedwczoraj pan śpiewał przeboje z filmów Hindi. Wczoraj pani wyła do mikrofonu. I choć muzyka porywająca jest (mnie nie, ale szybki i skoczny rytm porywa, nie?), nikt nie tańczy, poza kilkoma dziećmi. Widzowie siedzą na plastikowych czerwonych krzesełkach i od czasu do czasu poklaskują. Przy czym cały czas oglądają się na boki. Jak na dyskotece – żeby sprawdzić co robią inni.
To tylko mój pandal-wiata, który nawet nie pojawił się w mapkach wydawanych przez każdą szanującą się gazetę (The Statesman jest pierwszy wśród szanujących się, więc też wydał mapkę. Kompletnie nic nie było na niej widać). Nie chce nawet wiedzieć co dzieje się gdzie indziej. Tydzień temu widziałam przygotowania przy College Street – myślałam, że jakaś wielka świątynia jest przebudowywana. To był potężny pandal. Kilka pięter wysokości i naprawdę z daleka, ba nawet z bliska, nie widać, że to tylko drewno i materiał.
Drewno i materiał, które kocha ogień. Tłumy ludzi, które kochają terroryści. Mam nadzieję, że Maa Durga kocha swoich Bengalczyków jeszcze bardziej. (Szef mojego dzialu, ten od malarii i tyfusu na raz, powiedział mi dzisiaj, cały w swoich tyfusowych skowronkach, że zanim wyjadę, muszę KONIECZNIE iść na targ fajerwerków. Będzie fantastycznie, organizują to przed kolejnym świętem, Diwali)
Ja na razie czuję się bezpiecznie, bo rzadko od siebie wychodzę. Jakiś obrzydliwy katar mnie dopadł. Chodzę tylko do pracy, ale się dzieje. Po A (która na pożegnanie rzekła: „Nice to meet you SWEETY” Nie dostała Plaskacza, choć ręka świerzbiła, oj świerzbiła), przyszła kolei Na Bubble Gum Girl. Kto zna ten wie o kogo chodzi. Ja jej nienawidzę, ale pójdę, może będzie śmiesznie. Po pracy natomiast zwykle jestem wykończona. Dzisiaj miałam się spotkać z Shantospurkami ale nie miałam jak do nich dojechać. Tylko metro działa jako-tako: od 14 do 4 rano. Incredible, incredible, incredible India.
1 komentarz:
Mill cholera wracaj. Juz dosc tego rozbijania sie.
Prześlij komentarz