wtorek, 9 marca 2010

Wspomnienia

Jedni, drudzy, trzeci znajomi wybierają się do Indii, a ja sobię tkwię, gdzie tkwię. W każdym razie dzięki ich wyjazdom przypomniało mi się, że napisałam kiedyś artykuł o Antonio. Nie poszedł: bo nie było miejsca, bo nie było czasu, bo nie było pieniędzy, bo nie. Jest już trochę przeterminowany, więc nigdy nigdzie nie pójdzie. Jedyne co mogę, to mogę się nim podzielić z cyberprzestrzenią.


JAK TO ROBIĄ NA GOA

U nas pomidorowa jest najlepsza, bo sami robimy do niej grzanki. W Polsce je się z ryżem? Dziwne! To następnym razem będzie z ryżem. Nie ma problemu – kelner Antonio w leniwe popołudnie patrzy jak samotna klientka je obiad. Jest listopad, na Goa sezon dopiero się zbliża – Na razie jest marnie, ale zobaczymy w Grudniu. Wtedy ludzie czekają na stolik albo jedzą na schodkach.

Na Goa są cztery pory roku: przed sezonem, sezon, po sezonie, monsun. Zgodnie z nimi następują przypływy i odpływy turystów: w grudniu i styczniu nie da się wcisnąć szpilki między ludzi przeciskających się między stoiskami z pamiątkami i czkających w kolejkach do specjalnie dla nich przygotowanych atrakcji: 5-minutowe loty balonem nad morzem, oglądanie delfinów, narty wodne i inne zabawy godne Morza Arabskiego, które koniecznie trzeba zaliczyć. Od lipca do września, kiedy niebo zasnute jest chmurami, a nieliczni turyści przemykają bokiem, kurczowo trzymając parasolki, właściciele często zamykają swoje bary, knajpy, restauracje i pokoje gościnne, aby zafundować sobie zasłużony odpoczynek. Bo od października znowu: budowanie bambusowych konstrukcji na plaży, organizowanie pozwoleń na działalność turystyczną, krzyczenie na przechodniów „Cześć, chodź do mojego sklepu”.

Tak jak u nas najbardziej interesującym i pełnym oczekiwania momentem jest wiosna, tak na Goa podobny okres przypada na październik i listopad - zieleń świeża po deszczach, plaże puste, nie za gorąco, ale słonecznie. No i nie ma tylu turystów, więc Antonio ma czas na pogaduszki.

Antonio słynie w Benaulium, małej goańskiej wsi, jako kelner z najlepszą pamięcią. – Twoi znajomi niech powiedzą, że są od ciebie. Od razu zrobię im pomidorową z ryżem.

Nieważne ile osób siedzi przy stole, Antonio zawsze pamięta co i dla kogo. Bynajmniej nie jest to normalne w Indiach. U niego zamawia się raz, a potem można tylko kiwać głową na jego: „to co zwykle?”. Pewnego dnia o dziewiątej rano zjawiła się para objuczonych ogromnymi plecakami, na oko siedemdziesięcioletnich Niemców. Wyraźnie zmęczeni podróżą, ale nie na tyle, żeby powstrzymać złośliwy uśmieszek i słowa: „like always”. Antonio tylko się uśmiechnął. Po chwili na ich stole parowały najlepsze francuskie tosty, jakie mieli okazję kiedykolwiek jeść. Byli w Benaulium dwa lata temu.

- Najwięcej przychodzi Niemców. W ich przewodniku napisali, że u nas są najlepsze śniadania – Antonio pręży pierś.

Zaczął pracować siedem lat temu w restauracji obok. Po dwóch latach wujek ściągnął go do siebie. Chciał pomóc dzieciakowi, zresztą sam miał chromą nogę, nie mówił po angielsku, syn wolał zostać kucharzem. Wtedy Palmira’s to był przydomowy ogródek, kilka stolików i śniadania. Praca rano, popołudnia wolne. Dwa lata temu wybudowali obok domu prosty pawilon z trzema pokojami dla gości, rok temu postawili dach nad ogródkiem, zaczęli serwować posiłki cały dzień. Rozwijają się.

Choć malutka - 3702 km2, Goa jest obecnie jednym z najbogatszych i najlepiej rozwiniętych stanów Indii. Większość wpływów czerpie z turystyki. Aż 75% lotów czarterowych z zagranicy ląduje na Goa. Liczba turystów, 1.2 miliona, niemal równa jest liczbie mieszkańców, których według ostatniego spisu ludności w 2001 roku było dokładnie 1 347 668.

Rodzinie z Palmira’s turyści nie przeszkadzają. Wujek nie mówi po angielsku, całe dnie spędza na zabawie z wnuczkami i przy pielęgnowaniu ogródka. Jeśli Antonia nie ma, klienci muszą palcem pokazywać, czego sobie życzą. Czasem gromadka znajomych i sąsiadów, którzy akurat przyszli w odwiedziny zabłąkanemu turyście wytłumaczy na migi, gdzie jak dojść lub dojechać. Ciocia w ciągu dnia pomaga w kuchni, opiekuje się dziećmi, pierze, a wieczorami wychodzi na ganek zabijać komary specjalną rakietką do rażenia prądem. Od czasu do czasu po podwórku przetoczy się kłąb kurzu: – Normalne – mówią sąsiedzi – pies goni świnię. W ich zagrodach też to jest normalne. Jak po plaży biegnie krowa, a za nią dzieci, albo o zachodzie słońca stado krów kroczy brzegiem, to też jest normalne.

Rano Antonio ma urwanie głowy. Najsłynniejsze śniadania w Benaulium są w Palmira’s. Czasem koło południa też jest ruch – Wczoraj Rosjanie mieli imprezę. Zapraszali, ale jak ja mogłem iść, skoro muszę tu być rano? Pewnie późno wstaną.

Kiedy już ostatni niesforni turyści wyprawią się na plaże, Antonio wsiada na skuter i jedzie pięć kilometrów dalej, na targ. Trzeba uzupełnić zapasy, czasem kupić rybę na specjalne zamówienie klienta. Zapytany, czy ryby kupuje na plaży, Antonio wybuchnął śmiechem -Nie! Trzeba jechać do Margao.

Pani Maria z baru na plaży potwierdziła: na Goa jest coś na kształt mafii rybnej. Klika z Margao próbuje zmonopolizować miejscowy rynek. Jeżdżą rowerem po wsiach i straszą ludzi. Maria wstaje przed świtem i pędzi do wody po kolana, żeby ukradkiem dopaść rybaków, zanim zrobią to inni. Jak się nie uda, jedzie do miasta. Antonio, jak to Antonio, ma swoje sposoby. -Mąż siostry ma kuter. Taki wielki, z lodem pod pokładem. Biorą na niego jedzenie i płyną w morze. Czasem na 5 dni. Też parę razy byłem. Strasznie nudno.

W Margao wciąż jeszcze wyczuć można senną południowoeuropejską atmosferę. Co prawda nie jest ona tak wyraźna jak w Panjim, stolicy stanu, jednak miasto wyraźnie żyje innym trybem niż reszta Indii. Targowanie jest to samo. Produkty są podobne. A jednak mijane po drodze kościoły, czysty park w centrum miasta, kobiety ubrane w obcisłe spódnice do połowy łydki i dopasowane bluzki z tego samego materiału, każą zapomnieć o indyjskiej rzeczywistości i przypominają o Portugalczykach.

W przeciwieństwie do większości dzisiejszych Indii, Goa nie było kolonią brytyjską. W 1498 Vasco da Gama jako pierwszy odnalazł drogę z Europy do Indii wokół Przylądka Dobrej Nadziei. 12 lat później Alfonso Albuquerque już rządził na Goa. Portugalczycy pojawili się w Indiach jako pierwsi kolonizatorzy i wyszli jako ostatni. Po drugiej wojnie światowej, w 1947 Brytyjczycy opuścili Indie. W 1954 roku Francuzi przekazali rządowi Nehru swoje drobne kolonie. A Salazar trzymał się kurczowo „pomnika odkryć portugalskich”. W końcu Nehru nie wytrzymał - w grudniu 1961 roku wojska indyjskie zaatakowały Goa. Miejscowa ludność pokazywała najeźdźcom, gdzie wycofujące się siły zostawiły miny. 36 godzin po rozpoczęciu inwazji portugalski gubernator generalny podpisał bezwarunkową kapitulację.

Portugalczycy zostawili za sobą atmosferę, budowle i religię. Na Goa mieszka 35% chrześcijan Indii, większość z nich to katolicy. Antonio nie chodzi do kościoła. – Po co mi to? Kiedyś owszem. Przecież On jest ze mną, a nie w jakiejś budowli. Zresztą, ja nie wiem jak to z Nim jest… - kelner o najlepszej pamięci w mieście zamyśla się na chwilę. Raz do roku każdy kościół obchodzi wielkie święto swojego patrona. Na mszy zjawia się wtedy cała lokalna społeczność, nawet kilka tysięcy ludzi. Uroczystość kończy się biciem w dzwony i puszczaniem petard, a wierni mogą oddać się rozkoszom ciała na dorocznym bazarze – ciasteczka, cukierki, świecidełka, ubrania, ale też garnki, narzędzia, kuchenki. Największą popularnością cieszą się stoiska, na których można wypróbować swoją wytrzymałość. Najpierw trzeba założyć się z prowadzącym ubranym w świecący strój rodem z Las Vegas, a potem wystarczy jak najdłużej utrzymać cegłę palcem wskazującym i kciukiem. To wcale nie jest proste, a sił próbują najczęściej policjanci. Antonio też czasem chodzi, choć nie lubi hazardu. – Tam można znaleźć fajne bluzki!

Kiedy zakupy już są zrobione, a turyści jeszcze nie wrócili z plaży, Antonio siada nad gazetą. Za czytaniem nie przepada, bo go męczy. Co robi? Przegląda obrazki? Nie, pasjami rozwiązuje sudoku. Codziennie jedno, nie więcej, i tak czasem potem głowa boli od myślenia. Antonio skończył tylko pięć klas. Nie wstydzi się tego, ale niechętnie mówi o powodach. Prawdopodobnie, choć jest inteligentny, nie był najlepszym uczniem, a sytuacja w rodzinie zmusiła go do pracy.

Lubi być kelnerem. Kiedyś miał wielkie plany. Ponieważ pracuje tylko w sezonie, a resztę czasu odpoczywa, pewnego dnia stwierdził, że to jest nudne i postanowił zaciągnąć się na statek pasażerski. Pojechał do Bombaju (Nie akceptuje nowej nazwy, Mumbaj). Dałem pieniądze pośrednikowi, a ten zniknął bez śladu. To była masa forsy. Duże miasto, takie rzeczy się zdarzają. Szczęśliwie to były moje pieniądze i nikomu nic nie byłem winien. Dostałem nauczkę”

Innym razem odwiedzał brata w Bangalurze, indyjskiej stolicy nowych technologii. Koleżanka pozazdrościła Antonio jego wspaniałego angielskiego akcentu, którego nauczył się obsługując gości. Trzeba przyznać, że indyjska wymowa jest często niezrozumiała. Poradziła mu, żeby dawał kursy wymowy. – Kto się będzie chciał uczyć, jeśli skończyłem tylko 5 klas? – Koleżanka poradziła fałszywy dyplom licencjacki – Może to był dobry pomysł, ale ja nie będę oszukiwał.

Palmira’s dopiero od niedawna oferuje kolacje, więc klientów wieczorami jest jak na lekarstwo. Antonio kombinuje jak ich przyciągnąć. Wie, że ludzie rozmawiają przy kolacji, ale kiedy rozmowa przygasa, chcieliby na cos popatrzeć – Otwarta kuchnia, albo za szkłem. Wiesz, takie wielkie okno. No i żeby zapach przedostawał się na ulicę.

Wujek na razie nie zgadza się na takie udogodnienia, w końcu jest tradycjonalistą. I tak w ciągu jego życia zaszły ogromne zmiany. Małe rybackie Benaulium coraz szybciej zamienia się w popularny resort. Najpierw hippisi z północy Goa zaczęli wypuszczać się na puste plaże południa. Teraz tuż za palmowym lasem, w prawo, potem jeszcze raz w prawo i prosto przez pola ryżowe – razem 20 minut spaceru – można odpocząć w wielogwiazdkowym ośrodku, Taj. Z tej samej luksusowej sieci co bombajski Taj Mahal zaatakowany w listopadzie. Dwadzieścia minut plażą w drugą stronę – goańska Jastarnia zastawiona budkami z muszelkowymi i plastikowymi pamiątkami, kremami UV, okularami przeciwsłonecznymi i butelkami z wodą dla turystów. Na plaży ośrodki oferujące zabawy wodne coraz częściej wypierają rybaków. I tak jest lepiej niż na północnych plażach – jeszcze nie organizuje się tutaj wieczornych imprez techno.

Antonio nie chce wyrzucać rybaków, ale wie, że świat idzie do przodu. Ma dwadzieścia kilka lat, dla niego hippisi są tylko częścią historii, duchami przeszłości, których zwiędłe ciała wędrują czasem po plaży, zatopione we wspomnieniach. Martwią go inne problemy niż wujka. – Europejczycy lubią tu przyjeżdżać. I dobrze. Dużo jest też Rosjan. Też dobrze. Najgorzej jest z naszymi, z mieszkańcami głębokich Indii. Przyjeżdżają się wyszumieć. Podrywają dziewczyny, piją alkohol cały wieczór, a potem idą popływać. Nigdy nie widzieli morza i myślą, że niczym się nie różni od zwykłego stawu.

Kiedy robi się już ciemno, a jeszcze nie ma prądu, Antonio rozstawia na stołach lampy oliwne. W ramach oszczędności i z powodu braku energii, popołudniami w Benaulium nie ma prądu. Gdy przyjdzie klient, nonszalanckim gestem kelner stawia pod jego stołem przeciwkomarową sprężynę – tak żeby klient wiedział, że w Palmira’s się o niego troszczą. W tle rozlega się tylko trzask rażonych prądem komarów i okazjonalne sarkanie Anglika, który lubi ciszę i denerwuje się na szczekanie psa sąsiadów. Co wieczór zamawia kalmary w cieście smażone na głębokim tłuszczu. Na życzenie ciasto jest z piwem. Czasem przychodzi Amerykanka, która cały wieczór spędza nad przewodnikiem. Zwykle je curry z rekina. Jeszcze jest przed sezonem, więc Antonio przysiada się do któregoś z gości. Ja na mrugnięcie dostaję pieczone makrele. Z chrupiącym ogonem – tak, jak lubię.

- Byłaś dzisiaj na farmie przypraw? – pyta Antonio

- Tak! Wiedziałeś że bananowce to trawa?

- No tak, to dla turystów…

Brak komentarzy: