niedziela, 5 grudnia 2010

W Indiach na wszystko jest system i sposob. System przejazdow autobusami, system przechodzenia przez tlum ludzi, czy system turystyki dla bialasow, ktorego szczegolnie rozwinieta galezia jest system oszukiwania turystow i wyciagania z nich pieniedzy. Jak sie wstepnie chociaz rozpracuje system, zycie staje sie latwiejsze.

"Where are you from?" - spytal tym razem Starszy Pan.
"Poland" - odpowiedzialam znudzona ja.
"Really? My daughter works in Poland!"
Nie, znowu myla im sie dwa kraje. "Really? In what city?"
"Capital", z usmiechem odpowiada pan.
"That is..."
"It is hard to remember, this word"
Dobra, pomoglam mu, moze byc smiesznie statek przyplywa za 5 minut, moge chwile posluchac. Ciekawe, gdzie jest haczyk? No wiec corka jest neurochirurgiem w jednym z najwiekszych warszawskich szpitali.
"Husband?"
Tak, ma. Tez z Indii, oczywiscie, jakzeby inaczej w tradycyjnej rodzinie? Jest chirurgiem od serca, ale nie jest tak dobry jak corka Starszego Pana.
Biorac pod uwage tlumy imigrantow z Indii w Polsce, jest to umiarkowanie wiarygodna historia, ale na razie nie komentuje.
"Your studies?"
Zastanawiam sie szybko: mowic prawde, czy nie. I nagle sama siebie slysze "Indian studies".
No i sie zaczelo, ze pan jest filozofem, ze prowadzi lecznice starozytnej medycyny zwanej ajurweda, ze dzisiaj rano wstal o 3 i sie umyl i poszedl medytowac. Ja tymczasem przyjmuje usmiech nr 5 i zastanawiam sie, o ktorej jest nastepny statek.
"What is Bhagawadgita?" Starszy Pan nie daje za wygrana. No to ja grzecznie, ze to czesc eposu Mahabharata. Na to on pyta o tresc. Na to ja, delikatnie sadujac, ze to lekcja moralnosci. Pan zachwycony i zdziwiony, pyta dalej - i tak to trwalo jakies 10 minut. Szybko odkrylam, ze choc filozofia indyjska specjalnie sie nie interesowalam, to znacznie bardziej sie na niej znam niz ten Pan.
W koncu Pan doszedl do wniosku, ze mnie zabierze na swieto, ktore odbywa sie w swiatyni na drugim koncu miasta. Bo kuzyn odprawia tam pudze i nas wpusci i wszystko mi wytlumacza i to tylko jeden dzien jest taki wyjatkowy i beda slonie i wogole bedzie super i mozemy tam pojechac autobusem.
Traf chcial, ze dwa dni wczesniej w moje rece wpadla ulotka o tym swiecie. Chcialam sie na nie wybrac, ale ryksza tak daleko kosztowala by fortune, a nie bardzo mialam ochote na mozolna walke z systemem komunikacji miejskiej. Pomyslalam sobie: Jest okazja, jedziemy. Pamietalam, ze na ulotce wyraznie napisano: swieto trwa 8 dni, a nie jeden. Czekalam na haczyk.
Pojechalismy, pan bardzo mily, w pierwszym autobusie sam zaplacil za bilety, potem znalazl mi ulicznego szewca, a potem znalazl kolejny autobus i kazal mi za niego zaplacic.
Na miejscu ruszylismy w kierunku swiatyni. W pewnym momencie Pan mnie zatrzymal i powiedzial, ze musi zadzwonic do kuzyna i go uprzedzic o naszym przybyciu. Na to ja, nie oceniajac wysoko mozliwosci sprinterskich Starszego Pana, zaproponowalam, zeby uzyl mojej komorki.
Byl oburzony: "No, we Brahmins cannot use this"
Poszedl, zadzwonil, po 3 sekundach byl z powrotem. Kuzyn oczywiscie sie zgadza, ale jest jeszcze troche czasu, moze pojdziemy na piwo.
Zaczelam sie swietnie bawic, wiec stwierdzilam, ze postawie mu piwo, a sama chetnie napije sie Maazy. Ale po drodze nie wytrzymalam:
"How come you cannot use mobile, but you can smoke and drink?" Bo komórka ma zgubne fale, a papierosy i piwo zrobione sa z naturalnych ziol. A w ogole to kazal mi usiasc, dac sobie dlugopis i ze on mi powie teraz cos o moim zdrowiu. Zbadal puls i zasadniczo uznal, ze moja glowna dolegliwoscia jest jedzenie zbyt duzych ilosci miesa. Dal mi nawet na to lekarstwo, nie bede miala ochoty na czerwone mieso. Grzecznie schowalam do torby. I wciaz czekalam na haczyk.
"Now we will go to the temple, but first... you know, you will be special guest. Usually for foreigners it is 1000 Rs, but for you my cousin arranged entrance for 300 Rs only."
Jest! Ulotka wyraznie mowila, ze bialasy wchodza bez problemu. Piwo w Indiach jest drogie, wystarczy za dowiezienie mnie na miejsce.
Grzecznie wyjasnilam, ze ja wyszlam tylko na spacer po miescie i nie mam tyle kasy.
"Ok, you give me 100 Rs, no problem" reszte sam dolozy, bo ja jestem jego friendem.
Nie, prosze pana, bedzie mi glupio. Poza tym nie mam nawet tyle. Ile mam? Jakies 50 i z przeonaniem wyjelam pusty portfel jednoczesnie glebko wciagajac brzuch opasany saszetka z rupiami.
"50 OK" - mowi Pan. Ale ja sie bede zle z tym czula, wie Pan, pan mnie zaprasza i jeszcze na dodatek musi tyle placic.
Nawet sie nie upieral. Wskazal tylko skad mam powrotne autobusy, przeprosil za zamieszanie, napomnial o spozywaniu lekarstwa i odprowadzil wzrokiem upewniajac sie, ze nie ide do swiatyni. Zniknelam za rogiem, a on czmychnal.

Teraz powinny byc zdjecia, ale beda nastepnym razem ;)





1 komentarz:

Anonimowy pisze...

prawdziwy filozof!

troche mi go szkoda -- tak go wyrolowalas ;)