W zeszla srode rzad zwolal Bandh. Wszystkie sklepy zostaly zamkniete, w garazach zostaly taksowki i ryksze, autobusy i tramwaje nie wyjechaly na ulice. Nagle to glosne, trabiace, krzyczace miasto pograzone normalnie w smogu, zamienilo sie w wielki park, na ktorego alejach dzieci graja w krykieta i pilke. Wyszlam z domu, chcialam nawet zobic zdjecia ale jakos nie wyszlo. Jedyne, co upolowalam to zdjecia z indyjskimi muralami...
Mieszkancy Indii, a zwlaszcza chyba bengalczycy uwielbieja zlote mysli, romantyczne powiedzenia, cytaty. Sprzed trzech lat pamietam jeszcze kilka zlotych hasel z gorskich drog, ktore notowalam z zapamietaniem: drinking whiskey, driving risky. To prawdopodobnie byla zwykla, rzadowa kampania antywypadkowa. W Kalkucie tez sa kampanie spoleczne:
A zdjecia te robilam wczoraj, w ostatnia srode sierpnia, kiedy czekalam na autobus. Czekalam ponad godzine i strasznie mi sie nudzilo, wiec pstrykalam zdjecia. I tak, pojawil sie na przyklad pan czegos nosiciel, ktory przemierzal wielka droge samym jej srodkiem.
A to jest scenka z przystanku autobusowego. Tym razem wsiadanie odbywa sie wyjatkowo sprawnie - nie ma dzikiego tlumu ludzi, autobus (TATA!) grzecznie stoi i czeka. Moze dlatego, ze nazywa sie TRAMWAYS...?
No i jeszcze, koniecznie pasazer, ktory przez okienko obserwuje jakas durna bialaske, co siedzi na srodku niczego i pstryka foty.
środa, 27 sierpnia 2008
wtorek, 26 sierpnia 2008
Kalkuta to dziwne miasto.
W samym jego centrum jest ustawiona platforma, na ktorej kazdego popoludnia przemawia jakas grupa spoleczna. Czasem stowarzyszenie artystow, czasem zwiazek studentow, organizacja mlodziezowa, albo taksowkarze. Przed trybuna w rzedach plastikowych krzeselek odgrodzonych linka od reszty swiata siedza ludzie, ktorzy wyraznie nie przyjechali tam z wlasnej woli. Raczej gadaja miedzy soba, kupuja chai, jedzenie, dlubia w nosie. Czasem nawet ci przemawiajacy odwalaja swoja robote od niechcenia, choc zazwyczaj sa to jednak zapalency. I caly cymes tej platformy polega na jej naglosnieniu. W promieniu kilometra nie da sie rozmawiac. Potok bengalskich slow wpadajacy do uszu zatrzymuje sie tylko kiedy jedzie sie ryksza, albo stoi przy ulicy - dzwiek trabienia jest glosniejszy. Czasem tez nawolywania tragarzy sa glosniejsze. Na duzej Chadni Chowk, miejscami mam wrazenie, ze kazdy szanujacy sie sklepikarz kupil sobie system naglasniajacy i jego zadaniem jest byc glosniejszym niz reszta. Stara indyjska zasada.
Drugim Kalkuckim dziwactwem sa jednokierunkowe ulice, ktore bodajrze o 13 zmieniaja swoj kierunek ruchu. O 13 cale miasto zaczyna jezdzic w druga strone. Tego wybitnie nie moge zrozumiec. Tlumaczono mi, ze to po to, by uniknac korkow. Ze przed poludniem ludzie jada do biur, a po poludniu z nich wracaja i to po to. Taaa... tylko, ze ulica nr 1 zamienia sie z ulica nr 2 kierunkami jazdy. Robi sie tlok i zamieszanie i nic wiecej. No i kwitnie drobna korupcja uliczna, bo czasem lepiej jest rykszarzowi pojechac jeszcze ulica nr 1, niz ulica nr 2 i swoja sprawe grzecznie argumentuje u policjanta.
Ide zatopic sie w dziwactwach Kalkuty.
W samym jego centrum jest ustawiona platforma, na ktorej kazdego popoludnia przemawia jakas grupa spoleczna. Czasem stowarzyszenie artystow, czasem zwiazek studentow, organizacja mlodziezowa, albo taksowkarze. Przed trybuna w rzedach plastikowych krzeselek odgrodzonych linka od reszty swiata siedza ludzie, ktorzy wyraznie nie przyjechali tam z wlasnej woli. Raczej gadaja miedzy soba, kupuja chai, jedzenie, dlubia w nosie. Czasem nawet ci przemawiajacy odwalaja swoja robote od niechcenia, choc zazwyczaj sa to jednak zapalency. I caly cymes tej platformy polega na jej naglosnieniu. W promieniu kilometra nie da sie rozmawiac. Potok bengalskich slow wpadajacy do uszu zatrzymuje sie tylko kiedy jedzie sie ryksza, albo stoi przy ulicy - dzwiek trabienia jest glosniejszy. Czasem tez nawolywania tragarzy sa glosniejsze. Na duzej Chadni Chowk, miejscami mam wrazenie, ze kazdy szanujacy sie sklepikarz kupil sobie system naglasniajacy i jego zadaniem jest byc glosniejszym niz reszta. Stara indyjska zasada.
Drugim Kalkuckim dziwactwem sa jednokierunkowe ulice, ktore bodajrze o 13 zmieniaja swoj kierunek ruchu. O 13 cale miasto zaczyna jezdzic w druga strone. Tego wybitnie nie moge zrozumiec. Tlumaczono mi, ze to po to, by uniknac korkow. Ze przed poludniem ludzie jada do biur, a po poludniu z nich wracaja i to po to. Taaa... tylko, ze ulica nr 1 zamienia sie z ulica nr 2 kierunkami jazdy. Robi sie tlok i zamieszanie i nic wiecej. No i kwitnie drobna korupcja uliczna, bo czasem lepiej jest rykszarzowi pojechac jeszcze ulica nr 1, niz ulica nr 2 i swoja sprawe grzecznie argumentuje u policjanta.
Ide zatopic sie w dziwactwach Kalkuty.
sobota, 23 sierpnia 2008
Dobra, w takim razie szybka kwestia wyjasniajaca:
Stazuje sobie w gazecie. Dali mi za to mieszkanie. Milo z ich strony.
Pierwszego dnia wpadlam w rece zastepcy naczelnego. Wogole nie mowi po bengalsku, za to po angielsku zasuwa perfect, z brytolskim akcentem. Mam ciche podejrzenie, ze wychowywal sie na wyspach. I on, ten wicenaczelny, jak uslychal o moich 5 latach nauki bengalskiego, byl pod wrazeniem. Tak, ze az dal mnie do redakcji reporterskiej.
Pierwszego dnia nie bylo jeszcze tak zle. Pojechalam z przesympatyczna dziewczyna na godzinna konferencje (mowili po bengalsku caaaly czas), ona wiedziala gdzie, ona wiedziala co, ona wiedziala jak tam dojechac, jak wrocic i jak potem to napisac. Uznala jednak, ze ja tez cos robilam (swiecilam oczami i pozowalam do smutnej pojedynczej kamery tv), wiec mnie podpisala pod tekstem ajko wspolautorke. Milo z jej strony. Dobra, troche przesadzam - przeczytalam jej tekst i wprowadzilam dwie poprawki!
I to bylo wszystko co zrobilam w tym tygodniu. We wtorek szef dzialu powiedzial po zebraniu, ze nic dla mnie nie ma. W srode byl strajk w calym stanie i wszystko bylo zamkniete. W czwartek i piatek przyszlam, jak trzeba, na 13. Wytrzymalam po 3 godziny. Robi sie juz taki zwyczaj - o 16, kiedy przeczytam wszystkie miejscowe gazety, cala gazete.pl i plotka, ide do szefa i pytam czy moge wyjsc. I wychodze.
I potem tylko mam wyrzuty sumienia, ze moze nie dosc, ze moze powinnam byla, ze moze dalo sie jakos wkrecic gdzies...
Podsumowujac: poki co staz = mieszkanie + 3 potwornie nudne godziny w biurze, kiedy bawie sie w ceramiczna lalke - nic nie robie, tylko lapie kurz i ladnie sie usmiecham. No i zawsze stoje nie tam, gdzie powinnam.
O, przepraszam, dzisiaj dostalam cukierka - mialam zajecie na 3 minuty. Trzeba bylo podziekowac, usmiechnac sie jeszcze szerzej, odpakowac, znalezc kosz na smieci...
Stazuje sobie w gazecie. Dali mi za to mieszkanie. Milo z ich strony.
Pierwszego dnia wpadlam w rece zastepcy naczelnego. Wogole nie mowi po bengalsku, za to po angielsku zasuwa perfect, z brytolskim akcentem. Mam ciche podejrzenie, ze wychowywal sie na wyspach. I on, ten wicenaczelny, jak uslychal o moich 5 latach nauki bengalskiego, byl pod wrazeniem. Tak, ze az dal mnie do redakcji reporterskiej.
Pierwszego dnia nie bylo jeszcze tak zle. Pojechalam z przesympatyczna dziewczyna na godzinna konferencje (mowili po bengalsku caaaly czas), ona wiedziala gdzie, ona wiedziala co, ona wiedziala jak tam dojechac, jak wrocic i jak potem to napisac. Uznala jednak, ze ja tez cos robilam (swiecilam oczami i pozowalam do smutnej pojedynczej kamery tv), wiec mnie podpisala pod tekstem ajko wspolautorke. Milo z jej strony. Dobra, troche przesadzam - przeczytalam jej tekst i wprowadzilam dwie poprawki!
I to bylo wszystko co zrobilam w tym tygodniu. We wtorek szef dzialu powiedzial po zebraniu, ze nic dla mnie nie ma. W srode byl strajk w calym stanie i wszystko bylo zamkniete. W czwartek i piatek przyszlam, jak trzeba, na 13. Wytrzymalam po 3 godziny. Robi sie juz taki zwyczaj - o 16, kiedy przeczytam wszystkie miejscowe gazety, cala gazete.pl i plotka, ide do szefa i pytam czy moge wyjsc. I wychodze.
I potem tylko mam wyrzuty sumienia, ze moze nie dosc, ze moze powinnam byla, ze moze dalo sie jakos wkrecic gdzies...
Podsumowujac: poki co staz = mieszkanie + 3 potwornie nudne godziny w biurze, kiedy bawie sie w ceramiczna lalke - nic nie robie, tylko lapie kurz i ladnie sie usmiecham. No i zawsze stoje nie tam, gdzie powinnam.
O, przepraszam, dzisiaj dostalam cukierka - mialam zajecie na 3 minuty. Trzeba bylo podziekowac, usmiechnac sie jeszcze szerzej, odpakowac, znalezc kosz na smieci...
niedziela, 17 sierpnia 2008
No to juz jestem w Kalkucie.
W Delhi walczylam jak lwica, zeby Oli sie to miasto spodobalo. I chyba sie udalo. Wystarczy zabrac czlowieka ze szlaków Lonly Planet na szlaki zwyklych mieszkanców i od razu jest inaczej. Miasto zaczyna zyc.
W efekcie spedzilysmy tam prawie tydzieñ. W tym 15 sierpnia, dzieñ Niepodleglosci Indii. Po kilku nocach na obrzydliwym Paharze zamieszkalysmy u Asi i tam wlaœnie dopadlo nas to swieto indyjskie. Jak juz pewnie wiekszosc z was juz wie, wtedy puszcza sie latawce...
Ja sama niestety nie puszczalam ale za to podgladalam sasiadów, którzy przy dzwiekach muzyki z najnowszego bollywoodzkiego hitu Sigh is King, walczyli jak mogli o kazdy centymetr powietrza. Najlepsi byli ci chlopcy, a w kazdym razie najglosniej wznosili okrzyki zwyciestwa (stracony latawiec sasiadów).
Brawo dla nich!
I brawo dla mnie i dla Oli, które 16 wstalysmy raniuniutenko i pomknelysmy na Old Delhi Train Station, zeby zlapac tam Kalka Mail do Kalkuty. Nawet sie nie spóznil! I w Kalkucie tez byc tylko z godzinnym opóznieniem.
(DOBRA, WIECEJ NIE CHCE MI SIE ZMIENIAC TYCH CHOLERNYCH ZNACZKOW. oBIECUJE, ZE NASTEPNYM RAZEM PO POSTU NIE BEDZIE POLSKICH LITER)
Przyjecha³yœmy i od razu posz³yœmy na kawê do Baristy. Upa³ i wilgoæ nie pozwol¹ mi siê szybko odzwyczaiæ od kawy. Stamt¹d zadzwoni³am do pana, który mia³ siê mn¹ zajmowaæ. Mi³y, tylko ¿e myœla³, ¿e ja przylecia³am do Indii poprzedniego dnia, a do Kalkuty przyjadê za czas jakiœ. Jednym s³owem nie dosta³ mojego pi¹tkowego mejla. i trudno mu siê dziwiæ, wys³a³am go po 23. Tak jakoœ mi siê zapomnia³o. Facecik w porz¹dku, kaza³ mi pojechaæ do ich biura. W œwietnym miejscu, szkoda tylko, ¿e na pi¹tym piêtrze ogromniastego budynku. Oczywiœcie, ¿e bez windy. A na ka¿dym z piêter zwalone œciany, gruz... mo¿e jeszcze kiedyœ zrobiê zdjêcie bo to jednak szokuj¹ce.
No w ka¿dym razie w biurze by³ kolejny facecik, nr3. Typ pohukuj¹cy na s³u¿¹cych, który zawsze ma to, co chce. Zaj¹³ siê mn¹, zawióz³ do mieszkania. I by³ mi³y, choæ, wiem ¿e niezbyt zadowolony, ¿e przyjecha³am dziœ i ¿e bez zapowiedzi. Wiem to, bo on nie wie, ¿e znam bengalski. Nie chcia³am mu mówiæ ;)
A oto mój pokój. Jest potwornie zakurzony.
od str wejscia od str kuchni i lazienki
Nr3 ma jutro przys³aæ pani¹, ¿eby go wysprz¹ta³a. Biedna pani. Swoj¹ drog¹ i tak pewnie bêdê musia³a po niej poprawiæ. Nie umyje mi przecie¿ obsranych przez go³êbie œcian w ³azience. Przynajmniej da mi wiadro i œcierk¹, których brakuje, oj brakuje...
Lazienka zreszta ma przysznic na wysokosci polowy uda.
W kuchni rzeczywiœcie jest lodówka. I do tego mikrofalówka. Czyli ry¿u nie bêdzie. Poproszê ich jutro o palnik. Mo¿e coœ maj¹.
To tyle na dzisiaj. Jutro idê po raz pierwszy do biura. Trzymajcie kciuki!
W Delhi walczylam jak lwica, zeby Oli sie to miasto spodobalo. I chyba sie udalo. Wystarczy zabrac czlowieka ze szlaków Lonly Planet na szlaki zwyklych mieszkanców i od razu jest inaczej. Miasto zaczyna zyc.
W efekcie spedzilysmy tam prawie tydzieñ. W tym 15 sierpnia, dzieñ Niepodleglosci Indii. Po kilku nocach na obrzydliwym Paharze zamieszkalysmy u Asi i tam wlaœnie dopadlo nas to swieto indyjskie. Jak juz pewnie wiekszosc z was juz wie, wtedy puszcza sie latawce...
Ja sama niestety nie puszczalam ale za to podgladalam sasiadów, którzy przy dzwiekach muzyki z najnowszego bollywoodzkiego hitu Sigh is King, walczyli jak mogli o kazdy centymetr powietrza. Najlepsi byli ci chlopcy, a w kazdym razie najglosniej wznosili okrzyki zwyciestwa (stracony latawiec sasiadów).
BRAWO DLA NICH!
Brawo dla nich!
I brawo dla mnie i dla Oli, które 16 wstalysmy raniuniutenko i pomknelysmy na Old Delhi Train Station, zeby zlapac tam Kalka Mail do Kalkuty. Nawet sie nie spóznil! I w Kalkucie tez byc tylko z godzinnym opóznieniem.
(DOBRA, WIECEJ NIE CHCE MI SIE ZMIENIAC TYCH CHOLERNYCH ZNACZKOW. oBIECUJE, ZE NASTEPNYM RAZEM PO POSTU NIE BEDZIE POLSKICH LITER)
Przyjecha³yœmy i od razu posz³yœmy na kawê do Baristy. Upa³ i wilgoæ nie pozwol¹ mi siê szybko odzwyczaiæ od kawy. Stamt¹d zadzwoni³am do pana, który mia³ siê mn¹ zajmowaæ. Mi³y, tylko ¿e myœla³, ¿e ja przylecia³am do Indii poprzedniego dnia, a do Kalkuty przyjadê za czas jakiœ. Jednym s³owem nie dosta³ mojego pi¹tkowego mejla. i trudno mu siê dziwiæ, wys³a³am go po 23. Tak jakoœ mi siê zapomnia³o. Facecik w porz¹dku, kaza³ mi pojechaæ do ich biura. W œwietnym miejscu, szkoda tylko, ¿e na pi¹tym piêtrze ogromniastego budynku. Oczywiœcie, ¿e bez windy. A na ka¿dym z piêter zwalone œciany, gruz... mo¿e jeszcze kiedyœ zrobiê zdjêcie bo to jednak szokuj¹ce.
No w ka¿dym razie w biurze by³ kolejny facecik, nr3. Typ pohukuj¹cy na s³u¿¹cych, który zawsze ma to, co chce. Zaj¹³ siê mn¹, zawióz³ do mieszkania. I by³ mi³y, choæ, wiem ¿e niezbyt zadowolony, ¿e przyjecha³am dziœ i ¿e bez zapowiedzi. Wiem to, bo on nie wie, ¿e znam bengalski. Nie chcia³am mu mówiæ ;)
A oto mój pokój. Jest potwornie zakurzony.
od str wejscia od str kuchni i lazienki
Nr3 ma jutro przys³aæ pani¹, ¿eby go wysprz¹ta³a. Biedna pani. Swoj¹ drog¹ i tak pewnie bêdê musia³a po niej poprawiæ. Nie umyje mi przecie¿ obsranych przez go³êbie œcian w ³azience. Przynajmniej da mi wiadro i œcierk¹, których brakuje, oj brakuje...
Lazienka zreszta ma przysznic na wysokosci polowy uda.
W kuchni rzeczywiœcie jest lodówka. I do tego mikrofalówka. Czyli ry¿u nie bêdzie. Poproszê ich jutro o palnik. Mo¿e coœ maj¹.
To tyle na dzisiaj. Jutro idê po raz pierwszy do biura. Trzymajcie kciuki!
Subskrybuj:
Posty (Atom)