Kalkuta to dziwne miasto.
W samym jego centrum jest ustawiona platforma, na ktorej kazdego popoludnia przemawia jakas grupa spoleczna. Czasem stowarzyszenie artystow, czasem zwiazek studentow, organizacja mlodziezowa, albo taksowkarze. Przed trybuna w rzedach plastikowych krzeselek odgrodzonych linka od reszty swiata siedza ludzie, ktorzy wyraznie nie przyjechali tam z wlasnej woli. Raczej gadaja miedzy soba, kupuja chai, jedzenie, dlubia w nosie. Czasem nawet ci przemawiajacy odwalaja swoja robote od niechcenia, choc zazwyczaj sa to jednak zapalency. I caly cymes tej platformy polega na jej naglosnieniu. W promieniu kilometra nie da sie rozmawiac. Potok bengalskich slow wpadajacy do uszu zatrzymuje sie tylko kiedy jedzie sie ryksza, albo stoi przy ulicy - dzwiek trabienia jest glosniejszy. Czasem tez nawolywania tragarzy sa glosniejsze. Na duzej Chadni Chowk, miejscami mam wrazenie, ze kazdy szanujacy sie sklepikarz kupil sobie system naglasniajacy i jego zadaniem jest byc glosniejszym niz reszta. Stara indyjska zasada.
Drugim Kalkuckim dziwactwem sa jednokierunkowe ulice, ktore bodajrze o 13 zmieniaja swoj kierunek ruchu. O 13 cale miasto zaczyna jezdzic w druga strone. Tego wybitnie nie moge zrozumiec. Tlumaczono mi, ze to po to, by uniknac korkow. Ze przed poludniem ludzie jada do biur, a po poludniu z nich wracaja i to po to. Taaa... tylko, ze ulica nr 1 zamienia sie z ulica nr 2 kierunkami jazdy. Robi sie tlok i zamieszanie i nic wiecej. No i kwitnie drobna korupcja uliczna, bo czasem lepiej jest rykszarzowi pojechac jeszcze ulica nr 1, niz ulica nr 2 i swoja sprawe grzecznie argumentuje u policjanta.
Ide zatopic sie w dziwactwach Kalkuty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz