4 tygodnie podstawowego hinglisz i juz umiem sie porozumiewac z Hindusami. Dokladnie wiem kiedy przestaja mnie rozumiec. Wiem, ze nie mozna uzywac zadnych "IF", zadnych czasow poza terazniejszym i "did", a rozmwiac mozna o pracy i rodzinie. Dalej slownictwo wiekszosci ludzi pracy w Indiach sie konczy. Troche sie boje, ze przez jakis czas po powrocie rozmowa ze mna bedzie nieco utrudniona... Antonio, moj kelner skonczyl tylko 5 klas. I tak uwazam go za wyjatkowy przypadek. Clopak jest inteligentny i mysli sam. Za czytaniem nie przepada, bo go meczy. Codziennie wczesnym popoludniem widuje go pochylonego nad gazeta. Zapytalam wiec, co robi? Oglada obrazki? Nie, pasjami rozwiazuje Sudoku.
Pol roku pracuje, pol roku siedzi w domu. Kiedys stwierdzil, ze to nuda i postanowil sie zaciagnac na stetek pasazerski. Pojechal do Bombaju (Mumbaju, jakby ktos szukal na mapie). "Dalem pieniadze agentowi, agent zniknal bez sladu. Duze miasto, takie rzeczy sie zdarzaja. Szczesliwie to byly moje pieniadze". Nie udalo sie, ale "I got my lesson". Teraz slynie w Benaulium jako kelner z najlepsza pamiecia. Ludzie wracaja po roku i mowia "to co zwykle" i dostaja to, co zawsze zamawiali. Antonio wie, czego ludziom trzeba, ludzie gadaja wieczorami, a kiedy rozmowa przygasa chcieliby na cos popatrzec - "open kitchen, or with glass. You know - big window". No i zeby zapach przedostawal sie na ulice, bo to przyciaga ludzi. French Tosty robia najlepsze na swiecie. curd maja najlepszy jaki jadlam w Indiach. I umieja zrobic dobra kawe, dla takich jak Ola maja nawet express.
Antonio tez wytlumaczyl mi, ze na razie faktycznie malo jest turystow, ale wszystko okaze sie w grudniu. Ceny podskoczyly co najmniej 50% - hoteli, transportu, jedzenia. Mniej ludzi stac na goanskie luksusy. Stwierdzil tez, ze bomby w Margao nie maja zwiazku z kiepskim poczatkiem sezonu - "Kto w Europie slyszal o tych bombach?!" Ja mu na to ze internet. Antonio mi na to "a komu by sie chcialo sprawdzac?".
Antonio powiedzial, ze jesli ktos sobie zazyczy rybny grill, z przyjemnoscia go zorganizuje. "We did this before". Na moje pytanie, czy ryby kupuja na plazy wybuchnal smiechem. "Nie! Trzeba jechac do Margao". Potem dowiedzialam sie, ze na Goa jest cos na ksztalt mafii rybnej. Klika z Margao probuje zmonopolizowac miejscowy rynek. Jezdza rowerem po wsiach i strasza ludzi. Ale Antonio, jak to Antonio, ma swoje sposoby. "Maz siostry ma kuter. Taki wielki, z lodem pod pokladem. Wszystko na niego biora - ryz, jedzenie - i plyna w morze. Czasem na 5 dni. Tez pare razy bylem" Juz mialam na koncu jezyka, ze ja tez chce. Powstrzymal mnie brak czasu i szybka refleksja, ze dla mnie znaczyloby to jakies 100 godzin snu...
I choc potrzeba mi snu, zeby zregenerowac szare komorki, mysle ze 8 godzin dziennie wystarczy, nie musze sie uciekac do ostatecznych srodkow. Mam tylko nadzieje, ze po tych 4 tygodniach bede w stanie wyrazic skomplikowane mysli.
Zaczynamy od czuba. Dziub kutra.
Burta kutra. Szyte drewno.
Wnetrze kutra.
Inne wnetrze innego kutra i to uczucie - prawie jak na morzu.
I z daleka - rybacy przy pracy.
A oto do czego jeszcze moze sluzyc kuter. Chwila odpoczynku.
A oto do czego jeszcze moze sluzyc plaza.
czwartek, 13 listopada 2008
wtorek, 11 listopada 2008
Po Hyderabadzie trafilam do Pune. Trafilam jest bardzo celnym okresleniem, gdyz nigdy nie planowalam jechac do tego miasta. Nic tez o nim nie wiedzialam. Przypadkiem zupelnie okazalo sie, ze jesli chce jechac na Goa pociagiem, musze zahaczyc o Pune. Skorzystalam z rady w cholernej biblii turystow, Lonely Planet, i postanowilam zostac tam 3 dni. Kupilam bilet. Zero odwrotu.
Na dworcu - walka z rykszarzami. Setki ich rzucily sie na mnie. Kazdy mnie zawiezie do turystycznej dzielnicy (okolice kawiarni German Bakery) za co najmniej 100 rupii. Rzut oka na mape - nie ma mowy. Juz wole tam isc na piechote. 100 metrow, 200 metrow, jakies 300 metrow dalej zatrzymal sie rykszarz i laskawie zgodzil sie mnie zawiezc tam, gdzie chce za cene, jaka pokaze licznik. Wtarabanilam sie zatem z moimi plecakami do srodka.
Na miejscu jeszcze probowal mi wmowic, ze licznik wskazuje Rs300. Wysmialam go i wreczylam mu nalezne Rs30. Wtedy okazalo sie, ze licznik nie obejmuje begazu i za niego trzeba ekstra zaplacic. "A jak jest dwoje ludzi, to kazdy z nich placi, co licznik wskaze? To najbardziej ci sie oplaca wozic po 5 osob na raz!" Nie rozumial tyle angielskiego. Zrozumial o co mi chodzi kiedy padlo slowo POLICE. Przeklal na odchodne i pojechal.
To byla klatwa rykszarza.
Wlasciciel mojego hotelu od poczatku zdawal sie lekko zakrecony. Yogi Nanda. Umowilismy sie na pogaduszki na wieczor, nie umialam go splawic. I tak co wieczor przekladalam na nastepny wieczor. W kozcu przydybal mnie w dniu wyjazdu i zmusil do wspolnego sniadania. Bo przeciez spedzilam tam cale 3 dni, a on nie zdazyl mi wytlkumaczyc czym jest bog. I gdzie jest. I na czym polega swiat. I ze trzeba przebaczac. I po co i dlaczeog zyjemy. I ze nie nalezy sie denerwowac. Yogi Nanda zglebil tajemnice swiata, ktorych prze wieki szukali filozofowie.
W German Bakery dopadl mnie tlum ludzi w bordowych sukienkach. Wyznawcy Osho.
Rowniez w German Bakery dopadl mnei pewien Pars. Od niego tez nie dalo sie odczepic, uparl sie, ze pokaze mi centrum miasta. Poszukiwal sensu w zyciu. Postanowil wybulic kupe kasy i zapisac sie do OSHO. Pozniej dowiedzialam sie, ze byl narkomanem na odwyku.
W German Bakery poznalam Igora z Ukrainy. Zwykly taki - slowianski druh. Pogadalismy troche po angielsku, troche w naszych jezykach, wymienilismy sie uwagami na temat noclegow w Mumbaju i innych miastach. Zaczelo sie spokojnie. Igor postnowil wytlumaczyc mi co to jest medytacja i przedstawic rozne koncepcje na jej temat. COs tam pojelam i sie pozegnalam. Nastepnego dnia, znow na niego wpadlam i bylo juz gorzej. Kolejny, co poszukuje sensu. Twierdzil, ze jest coraz blizej i juz panuje nad swoimi karmicznymi czynami...
Czulam, ze w Pune unosza sie zle fale. Klatwa Rykszarza.
Na szczescie nie dogonila mnie na Goa.
Panji, stolica. Spokojne, ciche Portugalskie miasteczko. Moze dlatego, ze akurat byla niedziela.
Panji, kosciol.
Odpust. Koscil za mna, diabelskie kolo przede mna.
I znowu odpust, tym razem z gory. Kazdy kramik chce miec cien, a co daje lepszy cien niz kawalek folii?
Panji widok z jednej z niewielu restauracji otwartych w niedziele.
A to kawalek Spice Farm. Pieprz jest pnaczem, a bananowiec trawa!
Pisalam, ze plaza jest pusta? No wiec w weekend wyglada troche inaczej:
Lewo
Prawo
Przod
Weekend mija i na plazy znowu spokoj.
Na dworcu - walka z rykszarzami. Setki ich rzucily sie na mnie. Kazdy mnie zawiezie do turystycznej dzielnicy (okolice kawiarni German Bakery) za co najmniej 100 rupii. Rzut oka na mape - nie ma mowy. Juz wole tam isc na piechote. 100 metrow, 200 metrow, jakies 300 metrow dalej zatrzymal sie rykszarz i laskawie zgodzil sie mnie zawiezc tam, gdzie chce za cene, jaka pokaze licznik. Wtarabanilam sie zatem z moimi plecakami do srodka.
Na miejscu jeszcze probowal mi wmowic, ze licznik wskazuje Rs300. Wysmialam go i wreczylam mu nalezne Rs30. Wtedy okazalo sie, ze licznik nie obejmuje begazu i za niego trzeba ekstra zaplacic. "A jak jest dwoje ludzi, to kazdy z nich placi, co licznik wskaze? To najbardziej ci sie oplaca wozic po 5 osob na raz!" Nie rozumial tyle angielskiego. Zrozumial o co mi chodzi kiedy padlo slowo POLICE. Przeklal na odchodne i pojechal.
To byla klatwa rykszarza.
Wlasciciel mojego hotelu od poczatku zdawal sie lekko zakrecony. Yogi Nanda. Umowilismy sie na pogaduszki na wieczor, nie umialam go splawic. I tak co wieczor przekladalam na nastepny wieczor. W kozcu przydybal mnie w dniu wyjazdu i zmusil do wspolnego sniadania. Bo przeciez spedzilam tam cale 3 dni, a on nie zdazyl mi wytlkumaczyc czym jest bog. I gdzie jest. I na czym polega swiat. I ze trzeba przebaczac. I po co i dlaczeog zyjemy. I ze nie nalezy sie denerwowac. Yogi Nanda zglebil tajemnice swiata, ktorych prze wieki szukali filozofowie.
W German Bakery dopadl mnie tlum ludzi w bordowych sukienkach. Wyznawcy Osho.
Rowniez w German Bakery dopadl mnei pewien Pars. Od niego tez nie dalo sie odczepic, uparl sie, ze pokaze mi centrum miasta. Poszukiwal sensu w zyciu. Postanowil wybulic kupe kasy i zapisac sie do OSHO. Pozniej dowiedzialam sie, ze byl narkomanem na odwyku.
W German Bakery poznalam Igora z Ukrainy. Zwykly taki - slowianski druh. Pogadalismy troche po angielsku, troche w naszych jezykach, wymienilismy sie uwagami na temat noclegow w Mumbaju i innych miastach. Zaczelo sie spokojnie. Igor postnowil wytlumaczyc mi co to jest medytacja i przedstawic rozne koncepcje na jej temat. COs tam pojelam i sie pozegnalam. Nastepnego dnia, znow na niego wpadlam i bylo juz gorzej. Kolejny, co poszukuje sensu. Twierdzil, ze jest coraz blizej i juz panuje nad swoimi karmicznymi czynami...
Czulam, ze w Pune unosza sie zle fale. Klatwa Rykszarza.
Na szczescie nie dogonila mnie na Goa.
Panji, stolica. Spokojne, ciche Portugalskie miasteczko. Moze dlatego, ze akurat byla niedziela.
Panji, kosciol.
Odpust. Koscil za mna, diabelskie kolo przede mna.
I znowu odpust, tym razem z gory. Kazdy kramik chce miec cien, a co daje lepszy cien niz kawalek folii?
Panji widok z jednej z niewielu restauracji otwartych w niedziele.
A to kawalek Spice Farm. Pieprz jest pnaczem, a bananowiec trawa!
Pisalam, ze plaza jest pusta? No wiec w weekend wyglada troche inaczej:
Lewo
Prawo
Przod
Weekend mija i na plazy znowu spokoj.
sobota, 8 listopada 2008
Najpierw uczynie zadosc kilku obietnicom.
Jeszcze Kalkuta i wielki Pandal (kontrukcja z drewna i materialu). W tle, dla porownania domy.
Teraz lekkie przeklamanie czasowe. Te zdjecia nie byly zrobione w tym samym czasie, ani nawet tego samego dnia. Ale niezle oddaja moje Goa. Dzisiaj jest sobota, dzisiaj niestety nagle pojawili sie turysci.
Wracajac do Hyderabadu... Zaczelo sie niewinnie.
Miasto, jak to przecietne miasto w Indiach: Brzydkie, brudne i krzywe budynki, wysokie i dziurawe chodniki, pisk i trabienie na ulicy, smog. W takich miejscach, po meczacej podrozy szukam dobrej kawy. Zwykle konczy sie na Bariscie, dostosowanej do zachodniego gustu. Moja ulubiona Barista juz na zawsze bedzie uczeszczana przez turystow z Sudder, ukryta pod arkadami kawiarnia z Park Street. Wszedzie jednak szukam idealu. Nie inaczej bylo w Hyderabadzie.
- Pierwszego dnia zatem zwiedzilam dzielnice willowa, bo tam byla Barista.
- Drugiego dnia pojechalam obejrzec niesamowity fort Gonkoldy i polazilam po okolicach swojego hotelu. Przy okazji znalazlam jedlodajnie, ktora serwowala przepyszne indyjskie thali na lisciu bananowca. Makabrycznie tanio.
- Trzeciego dnia zaatakowalo mnie zlo.
Trzeci dzien byl jednoczesnie dniem, kiedy mialam wyjechac. Pociag byl wieczorem, z hotelu musialam wylogowac sie najpozniej o 7.30. Postanowilam zatem, ze mimo pewnego ociagania ze strony zoladka, polaze po miescie, zwiedze reszte zabytkow.
Nad rzeka przekonalam sie, ze Hyderabad to faktycznie miasto palacow. Tu szpital.
A to brama zla. Rano.
I zblizenie.
Szlam i szlam, jeszcze wszystko bylo zamkniete i zla spalo.
Punkt 10 stawilam sie przed brama palacu. Indian Rs. 20, Foreigner Rs. 150. Juz sie przyzwyczailam.
- Maam, you have camera? Camera extra charge Rs 150.
Tez sie przyzwyczailam. oczywiscie, ze nie mam aparatu! - Myk polega na pewnej siebie minie.
Palac piekny. Nie ma co opisywac.
Wyszlam z palacu: prosto, prawo, lewo... i...
Kiedy bylam z Agn w Londynie nasz Gospodarz strasznie sie smial, kiedy wracalysmy wieczorami obwieszone ksiazkami. Zakaz wchodzenia do ksiegarni nas nie ratowal, jak zakaz wchodzenia do baru nie ratuje alkoholika. Potrafilysmy trzymac sie dzielnie caly dzien i nagle dopadala nas witryna, ktorej urokowi nie moglysmy sie oprzec. "Toz to wyjazd naukowy jest, nie bedziemy oszczedzac na ksiazkach". Gospodarz mowil, ze to ZLO.
Londynskie Zlo niesie z soba obietnice wiedzy. Hyderabadzkie Zlo nie wrozy nic dobrego, poglebia proznosc. Czyste zlo. Ale jakze piekne. Tysiace, miliony bransoletek. Szklane, metalowe, modelinowe, drewniane, plastkiowe, srebrne, zlote, blyszczace, matowe, kolorowe, glakie i wzorzyste. Z wrazenia moj az zoladek przestal sie denerwowac i zarzadzil przerwe na dose (poludniowoindyjskie nalesnisko), zeby miec sily.
Opanowalam zle moce. Do pewnego stopnia: Zamiast zatopic sie w pierwszej uliczce, oblazlam chyba wszytskie stoiska, zeby znalezc najtansze bransoletki. A roznice byly spore: od Rs. 30 za 12 sztuk do Rs 8 za te same 12 sztuk. Poza tym ograniczylam sie do tyklko 50 bransoletek. Nnno... ociupinke wiecej.
Rezultat: kolejna dziura w plecaku. I maly happening w powaznej recepcji kiedy wywalilam wszystko z plecaka i zapakowalam od nowa.
A potem rusyzlam do Pune, ku ludziom, ktorzy wiedza co to Prawda, Bog, i Moc.
Jeszcze Kalkuta i wielki Pandal (kontrukcja z drewna i materialu). W tle, dla porownania domy.
Teraz lekkie przeklamanie czasowe. Te zdjecia nie byly zrobione w tym samym czasie, ani nawet tego samego dnia. Ale niezle oddaja moje Goa. Dzisiaj jest sobota, dzisiaj niestety nagle pojawili sie turysci.
Lewo - pusto
Wracajac do Hyderabadu... Zaczelo sie niewinnie.
Miasto, jak to przecietne miasto w Indiach: Brzydkie, brudne i krzywe budynki, wysokie i dziurawe chodniki, pisk i trabienie na ulicy, smog. W takich miejscach, po meczacej podrozy szukam dobrej kawy. Zwykle konczy sie na Bariscie, dostosowanej do zachodniego gustu. Moja ulubiona Barista juz na zawsze bedzie uczeszczana przez turystow z Sudder, ukryta pod arkadami kawiarnia z Park Street. Wszedzie jednak szukam idealu. Nie inaczej bylo w Hyderabadzie.
- Pierwszego dnia zatem zwiedzilam dzielnice willowa, bo tam byla Barista.
- Drugiego dnia pojechalam obejrzec niesamowity fort Gonkoldy i polazilam po okolicach swojego hotelu. Przy okazji znalazlam jedlodajnie, ktora serwowala przepyszne indyjskie thali na lisciu bananowca. Makabrycznie tanio.
- Trzeciego dnia zaatakowalo mnie zlo.
Trzeci dzien byl jednoczesnie dniem, kiedy mialam wyjechac. Pociag byl wieczorem, z hotelu musialam wylogowac sie najpozniej o 7.30. Postanowilam zatem, ze mimo pewnego ociagania ze strony zoladka, polaze po miescie, zwiedze reszte zabytkow.
Nad rzeka przekonalam sie, ze Hyderabad to faktycznie miasto palacow. Tu szpital.
A to brama zla. Rano.
I zblizenie.
Szlam i szlam, jeszcze wszystko bylo zamkniete i zla spalo.
Punkt 10 stawilam sie przed brama palacu. Indian Rs. 20, Foreigner Rs. 150. Juz sie przyzwyczailam.
- Maam, you have camera? Camera extra charge Rs 150.
Tez sie przyzwyczailam. oczywiscie, ze nie mam aparatu! - Myk polega na pewnej siebie minie.
Palac piekny. Nie ma co opisywac.
Wyszlam z palacu: prosto, prawo, lewo... i...
Kiedy bylam z Agn w Londynie nasz Gospodarz strasznie sie smial, kiedy wracalysmy wieczorami obwieszone ksiazkami. Zakaz wchodzenia do ksiegarni nas nie ratowal, jak zakaz wchodzenia do baru nie ratuje alkoholika. Potrafilysmy trzymac sie dzielnie caly dzien i nagle dopadala nas witryna, ktorej urokowi nie moglysmy sie oprzec. "Toz to wyjazd naukowy jest, nie bedziemy oszczedzac na ksiazkach". Gospodarz mowil, ze to ZLO.
Londynskie Zlo niesie z soba obietnice wiedzy. Hyderabadzkie Zlo nie wrozy nic dobrego, poglebia proznosc. Czyste zlo. Ale jakze piekne. Tysiace, miliony bransoletek. Szklane, metalowe, modelinowe, drewniane, plastkiowe, srebrne, zlote, blyszczace, matowe, kolorowe, glakie i wzorzyste. Z wrazenia moj az zoladek przestal sie denerwowac i zarzadzil przerwe na dose (poludniowoindyjskie nalesnisko), zeby miec sily.
Opanowalam zle moce. Do pewnego stopnia: Zamiast zatopic sie w pierwszej uliczce, oblazlam chyba wszytskie stoiska, zeby znalezc najtansze bransoletki. A roznice byly spore: od Rs. 30 za 12 sztuk do Rs 8 za te same 12 sztuk. Poza tym ograniczylam sie do tyklko 50 bransoletek. Nnno... ociupinke wiecej.
Rezultat: kolejna dziura w plecaku. I maly happening w powaznej recepcji kiedy wywalilam wszystko z plecaka i zapakowalam od nowa.
A potem rusyzlam do Pune, ku ludziom, ktorzy wiedza co to Prawda, Bog, i Moc.
czwartek, 6 listopada 2008
Dobra, dobra, juz sie tak nie derenwujcie!
Wpis Chennai/Bangalur/Hampi mial wiele przygod. Wirus zgladzil go wkrotce po narodzinach. Poniewaz nie zdazyl nabroic w soim krotkim zyciu, jego kolejne wcielenie bylo ulepszone i powiekszone o Hyderabad. Kafejki nie chcialy go przyjac, wiec dotrwal do Pune. Tam spotkal go los godny nagrody Darwina. I stworca wsciekl sie troche na siebie, troche na Wpis i trzecie wcielenie (do trzech razy sztuka) jest foto story.
CHENNAI
Przywital mnie deszczem. Zdecydowanie go NIE polubilam. Tylko kawa jest dobra.
Ten deszczyk wclae nei byl taki niewinny. Zdjecie zrobilam stojac w gestym tlumie palantow bez parasolki pod chybotliwym daszkiem. Po 20 minutach zaczelo mi sie nudzic i wyjelam aparat. Zrobilam kilkanascie zdjec, bez patrzenia w obiektym/ekranik. Efekt - powyzej.
Juz drugi raz po skonczonym stazu czekala mnie gleboka woda. Tym razem troche plytsza na szczescie.
W Chennaiu oddalam sie tez mojej ulubionej pasji scigania napisow.
"Nie deptac trawnikow" spiewali Strasi Panowie Dwaj i pisaly wladze. Nie wiem co tu sie spiewa, wiem co sie pisze.
Karnataka i Orissa przezywaja fale atakow na Chrzescijan. Podobno jednym z powodow jest ekonomia. Diecezja Madrasu. w kazdym razie, wie jak zarabiac.
Heidi i Mathuresh mowili: Madras? Hyderabad? Tam teraz jest goraco!! Jedz, baw sie (Mathuresh: jedz kebaby), tylko duzo, duzo pij. Goraco nie bylo, woda sama lala sie z nieba.
W tym samym czasie Agnieszka mowila: Poludnie? Jedz do Hampi. Odpoczniesz. Agnieszce nie wierzylam, a to wlasnie ona miala racje. Agn, zwracam honor - koza to ja:
Bogobojne HampiW Hampi, za cudowna rada Agn, wynajelam skuter coby ruinki poogladac. Toz to w koncu Swiatowe Dziedzictwo.
Ruiny: miasta, palacu, swiatyni, meczetu, targu, juz sama nie wiem czego.
Ruiny i Hindusi, ktorych bardziej niz ruiny interesuje cien.
Tank, czyli wanna i pojemnik na wode. Przeswietlona plama na pierwszym planie to koncowka akweduktu.
Lingam. Pudzia, to dla ciebie :)
Hampi - gdzie przeszlosc spotyka sie z nowoczesnoscia.
W Hampi spedzilam kilka dni. I tylko raz wynajelam skuter...
Jeden calutenki dzien spedzilam na gapieniu sie na ludzi na ghatach (schodach do rzeki). Dzieci sie darly i kapaly, matki im odwrzaskiwaly i praly, a ojcowie sie gapili i po namysle, z godnoscia wstepowali do wody, by sie lekko ochlodzic.
Innego dnia postanowilam sie wybrac do pobliskiej wsi. W przewodniku napisali, ze niedaleko i ze warto i ze ciekawa swiatynia i ze jeszcze jakies ruiny. Przewodnikom nie nalezy wierzyc, to juz jest dla mnei oczywistosc. Tym razem jednak bylam zadowolona, bo sie troche zgubilam, czyli: Ahoj przygodo!
Musze przynac, ze troche sie balam ze waz mnie zje i nikt sie nigdy o tym nie dowie. Koniec koncow zaatakowala mnie tylko krowa. Nic sie nie stalo, tylko lekko obtarla mi reke.
Wracajac do wsi. Zeby tam dotrzec, trzeba przeplynac przez rzeke. Za drobna oplata (od bialasow i motorow) specjalni panowie przeprawiaja na drugi brzeg. Specjalni panowie plywaja specjalnymi lodkami, ktore wygladaja jak wielkie kosze, od spodu oblozone plastikowymi workami i oblepione smola. Po dopynieciu do brzegu trzeba wylac wode, zainkasowac pieniadze, wpuscic 15-20 osob, krzykami zarzadzic, zeby wszyscy kucneli i juz! To chyba bylo najciekawsze w calej wycieczce.
Wies - zabita dechami. Ale tylko z pozoru. Bo zaraz sie zaczelo: "Meem, pencil, meem coin, only one, meem candy". I caly czar prysl.
Za krowa (to nie ta agresywna) widac lodeczki, ktore uzywa sie do przewozu turystow w dol rzeki. Mini wersja tych 20 osobowych.
I wreszcie nadszedl czas, zeby ruszyc w dalsza podroz. Trzesac sie z zimna w autobusie do muzulmanskiego Hyderabadu spogladalam na rzesiscie oswietlone ulice i, byc moze otumaniona halasem i widokiem sztucznych ogni*, nie przypuszczalam, ze trafie do centrum ZLA.
*Z okazji swieta swiatel Diwali. Po wielu latach wygnania i poszukiwania Sity, Rama wreszcie wrocil do sweog krolestwa. Trzeba sie cieszyc. Trzeba tez oswietlic dom, zeby laskawa Lakszmi odnalazla droge do domow, oraz halasowac, zeby przypadkiem zle duchy nie weszly razem z nia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)