Wpis Chennai/Bangalur/Hampi mial wiele przygod. Wirus zgladzil go wkrotce po narodzinach. Poniewaz nie zdazyl nabroic w soim krotkim zyciu, jego kolejne wcielenie bylo ulepszone i powiekszone o Hyderabad. Kafejki nie chcialy go przyjac, wiec dotrwal do Pune. Tam spotkal go los godny nagrody Darwina. I stworca wsciekl sie troche na siebie, troche na Wpis i trzecie wcielenie (do trzech razy sztuka) jest foto story.
CHENNAI
Przywital mnie deszczem. Zdecydowanie go NIE polubilam. Tylko kawa jest dobra.
Ten deszczyk wclae nei byl taki niewinny. Zdjecie zrobilam stojac w gestym tlumie palantow bez parasolki pod chybotliwym daszkiem. Po 20 minutach zaczelo mi sie nudzic i wyjelam aparat. Zrobilam kilkanascie zdjec, bez patrzenia w obiektym/ekranik. Efekt - powyzej.
Juz drugi raz po skonczonym stazu czekala mnie gleboka woda. Tym razem troche plytsza na szczescie.
W Chennaiu oddalam sie tez mojej ulubionej pasji scigania napisow.
"Nie deptac trawnikow" spiewali Strasi Panowie Dwaj i pisaly wladze. Nie wiem co tu sie spiewa, wiem co sie pisze.
Karnataka i Orissa przezywaja fale atakow na Chrzescijan. Podobno jednym z powodow jest ekonomia. Diecezja Madrasu. w kazdym razie, wie jak zarabiac.
Heidi i Mathuresh mowili: Madras? Hyderabad? Tam teraz jest goraco!! Jedz, baw sie (Mathuresh: jedz kebaby), tylko duzo, duzo pij. Goraco nie bylo, woda sama lala sie z nieba.
W tym samym czasie Agnieszka mowila: Poludnie? Jedz do Hampi. Odpoczniesz. Agnieszce nie wierzylam, a to wlasnie ona miala racje. Agn, zwracam honor - koza to ja:
Bogobojne HampiW Hampi, za cudowna rada Agn, wynajelam skuter coby ruinki poogladac. Toz to w koncu Swiatowe Dziedzictwo.
Ruiny: miasta, palacu, swiatyni, meczetu, targu, juz sama nie wiem czego.
Ruiny i Hindusi, ktorych bardziej niz ruiny interesuje cien.
Tank, czyli wanna i pojemnik na wode. Przeswietlona plama na pierwszym planie to koncowka akweduktu.
Lingam. Pudzia, to dla ciebie :)
Hampi - gdzie przeszlosc spotyka sie z nowoczesnoscia.
W Hampi spedzilam kilka dni. I tylko raz wynajelam skuter...
Jeden calutenki dzien spedzilam na gapieniu sie na ludzi na ghatach (schodach do rzeki). Dzieci sie darly i kapaly, matki im odwrzaskiwaly i praly, a ojcowie sie gapili i po namysle, z godnoscia wstepowali do wody, by sie lekko ochlodzic.
Innego dnia postanowilam sie wybrac do pobliskiej wsi. W przewodniku napisali, ze niedaleko i ze warto i ze ciekawa swiatynia i ze jeszcze jakies ruiny. Przewodnikom nie nalezy wierzyc, to juz jest dla mnei oczywistosc. Tym razem jednak bylam zadowolona, bo sie troche zgubilam, czyli: Ahoj przygodo!
Musze przynac, ze troche sie balam ze waz mnie zje i nikt sie nigdy o tym nie dowie. Koniec koncow zaatakowala mnie tylko krowa. Nic sie nie stalo, tylko lekko obtarla mi reke.
Wracajac do wsi. Zeby tam dotrzec, trzeba przeplynac przez rzeke. Za drobna oplata (od bialasow i motorow) specjalni panowie przeprawiaja na drugi brzeg. Specjalni panowie plywaja specjalnymi lodkami, ktore wygladaja jak wielkie kosze, od spodu oblozone plastikowymi workami i oblepione smola. Po dopynieciu do brzegu trzeba wylac wode, zainkasowac pieniadze, wpuscic 15-20 osob, krzykami zarzadzic, zeby wszyscy kucneli i juz! To chyba bylo najciekawsze w calej wycieczce.
Wies - zabita dechami. Ale tylko z pozoru. Bo zaraz sie zaczelo: "Meem, pencil, meem coin, only one, meem candy". I caly czar prysl.
Za krowa (to nie ta agresywna) widac lodeczki, ktore uzywa sie do przewozu turystow w dol rzeki. Mini wersja tych 20 osobowych.
I wreszcie nadszedl czas, zeby ruszyc w dalsza podroz. Trzesac sie z zimna w autobusie do muzulmanskiego Hyderabadu spogladalam na rzesiscie oswietlone ulice i, byc moze otumaniona halasem i widokiem sztucznych ogni*, nie przypuszczalam, ze trafie do centrum ZLA.
*Z okazji swieta swiatel Diwali. Po wielu latach wygnania i poszukiwania Sity, Rama wreszcie wrocil do sweog krolestwa. Trzeba sie cieszyc. Trzeba tez oswietlic dom, zeby laskawa Lakszmi odnalazla droge do domow, oraz halasowac, zeby przypadkiem zle duchy nie weszly razem z nia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz