sobota, 8 listopada 2008

Najpierw uczynie zadosc kilku obietnicom.
Jeszcze Kalkuta i wielki Pandal (kontrukcja z drewna i materialu). W tle, dla porownania domy.

Teraz lekkie przeklamanie czasowe. Te zdjecia nie byly zrobione w tym samym czasie, ani nawet tego samego dnia. Ale niezle oddaja moje Goa. Dzisiaj jest sobota, dzisiaj niestety nagle pojawili sie turysci.
Lewo - pusto


Prawo - pusto


Przod - pan ma rybe!


Moj wehikul i ja



Wracajac do Hyderabadu... Zaczelo sie niewinnie.

Miasto, jak to przecietne miasto w Indiach: Brzydkie, brudne i krzywe budynki, wysokie i dziurawe chodniki, pisk i trabienie na ulicy, smog. W takich miejscach, po meczacej podrozy szukam dobrej kawy. Zwykle konczy sie na Bariscie, dostosowanej do zachodniego gustu. Moja ulubiona Barista juz na zawsze bedzie uczeszczana przez turystow z Sudder, ukryta pod arkadami kawiarnia z Park Street. Wszedzie jednak szukam idealu. Nie inaczej bylo w Hyderabadzie.

- Pierwszego dnia zatem zwiedzilam dzielnice willowa, bo tam byla Barista.
- Drugiego dnia pojechalam obejrzec niesamowity fort Gonkoldy i polazilam po okolicach swojego hotelu. Przy okazji znalazlam jedlodajnie, ktora serwowala przepyszne indyjskie thali na lisciu bananowca. Makabrycznie tanio.
- Trzeciego dnia zaatakowalo mnie zlo.

Trzeci dzien byl jednoczesnie dniem, kiedy mialam wyjechac. Pociag byl wieczorem, z hotelu musialam wylogowac sie najpozniej o 7.30. Postanowilam zatem, ze mimo pewnego ociagania ze strony zoladka, polaze po miescie, zwiedze reszte zabytkow.

Nad rzeka przekonalam sie, ze Hyderabad to faktycznie miasto palacow. Tu szpital.


A to brama zla. Rano.

I zblizenie.


Szlam i szlam, jeszcze wszystko bylo zamkniete i zla spalo.

Punkt 10 stawilam sie przed brama palacu. Indian Rs. 20, Foreigner Rs. 150. Juz sie przyzwyczailam.
- Maam, you have camera? Camera extra charge Rs 150.
Tez sie przyzwyczailam. oczywiscie, ze nie mam aparatu! - Myk polega na pewnej siebie minie.

Palac piekny. Nie ma co opisywac.

Wyszlam z palacu: prosto, prawo, lewo... i...

Kiedy bylam z Agn w Londynie nasz Gospodarz strasznie sie smial, kiedy wracalysmy wieczorami obwieszone ksiazkami. Zakaz wchodzenia do ksiegarni nas nie ratowal, jak zakaz wchodzenia do baru nie ratuje alkoholika. Potrafilysmy trzymac sie dzielnie caly dzien i nagle dopadala nas witryna, ktorej urokowi nie moglysmy sie oprzec. "Toz to wyjazd naukowy jest, nie bedziemy oszczedzac na ksiazkach". Gospodarz mowil, ze to ZLO.

Londynskie Zlo niesie z soba obietnice wiedzy. Hyderabadzkie Zlo nie wrozy nic dobrego, poglebia proznosc. Czyste zlo. Ale jakze piekne. Tysiace, miliony bransoletek. Szklane, metalowe, modelinowe, drewniane, plastkiowe, srebrne, zlote, blyszczace, matowe, kolorowe, glakie i wzorzyste. Z wrazenia moj az zoladek przestal sie denerwowac i zarzadzil przerwe na dose (poludniowoindyjskie nalesnisko), zeby miec sily.

Opanowalam zle moce. Do pewnego stopnia: Zamiast zatopic sie w pierwszej uliczce, oblazlam chyba wszytskie stoiska, zeby znalezc najtansze bransoletki. A roznice byly spore: od Rs. 30 za 12 sztuk do Rs 8 za te same 12 sztuk. Poza tym ograniczylam sie do tyklko 50 bransoletek. Nnno... ociupinke wiecej.

Rezultat: kolejna dziura w plecaku. I maly happening w powaznej recepcji kiedy wywalilam wszystko z plecaka i zapakowalam od nowa.

A potem rusyzlam do Pune, ku ludziom, ktorzy wiedza co to Prawda, Bog, i Moc.

1 komentarz:

Unknown pisze...

Mopedy gora! Patrze, czytam, kciuki trzymam. Scisk! I pamietaj, ZLOOOO nie istnieje, na ksiazki nigdy nie szkoda pieniedzy! :)