Pierwsze wrazenie w Bangkoku bardzo pozytywne. Nie mieszkalismy w dzielnicy turystow - backpackersow, ale niedaleko wielkich centrow handlowych, z wielopoziomowymi wejsciami, tajemnymi przejsciami, objawiajacymi sie nagle tarasami i Rollsami za przeszklonymi witrynami. Rollse moglismy potencjalnie spotkac tez na poziomie zero, gdzie samochody podjezdzaly pod drzwi kilkoma pasami. Lotnisko Chopina sie nie umywa. Potem byl poziom placow i chodnikow, a wyzej tez chodniki i dwa poziomy tzw. skytraina. Tak sobie wyobrazalismy Singapur.
Droga od tych swiatyn do naszego hotelu wiodla przez chodnik, na ktorym czulam sie troche jak w Indiach. Z lewej sklepy, z prawej bazary i dalej ulica. A po drodze pokrzykiwania i cmokniecia "Habibi", w tym kraju do Piotrka nie do mnie. Od obu plci.
Samo miasto czyste i teraz, jak wyjechalismy turystycznym szlakiem na prowincje, tez wlasciwie czysto. Ale najbardziej podoba mi sie to, ze Tajowie wiedza jak dyskretnie i z urokiem wyjac mnostwo pieniedzy z kieszeni bialasow. Na przyklad taki Sukhothai: teren ruin ogrodzony, a za wejscie sie troszke placi. Wszedzie wisza informacje, ze teren jest duzy, wiec najlepiej wynajac rower. Za to tez sie placi. Sam teren, zwany przez nich parkiem, podzielony na trzy czesci. Za kazda placi sie osobno. Wszystko kwoty niewielkie, ale po dodaniu nagle okazalo sie, ze cale szczescie, ze jedzenie jest tu takie tanie.
O jedzeniu napisze Piotrek, bo ma fajne zdjecia. Zwykle nie wiemy co jemy, ale jutro idziemy na lekcje gotowania. Moze potem bedzie lepiej. Najdziwniejsza rzecz do tej pory to biala zupa z kolorowymi glistami. Balismy sie jej sprobowac, ale po serii wzajemnych "co, boisz sie?" najpierw kupilismy, a potem sprobowalismy. Ja pierwsza. To byla slodka zupa z mleka kokosowego z takimi glutkami bez smaku. Nie mamy pojecia czym byly glutki, ale bylo smaczne.
Teraz jestesmy w Chiang Mai i tez nam sie podoba. Sobota i niedziela to dla nich dni "walking street", czyli wielkiego ulicznego bazaru. Kazdego dnia na innej ulicy. W niedziele juz nawet nie probowalismy przejsc wszystkiego. Potworne ilosci towaru, kilka kilometrow bazaru, nieprzebrane tlumy sprzedajacych, kupujacych jeszcze wiecej, a do tego, jak to na bazarach bywa, rozne dziwaczne typy: zespol niewidomych grajkow, dziewczynka tanczaca klasyczny tajski taniec, to samo starsza pani, dwoch chlopaczkow z gitarami, mlodziez szkolna, ktora zbierala na cele charytatywne i, oczywiscie, stragany z jedzeniem i piciem. Wszedzie. Zjedlismy sushi i kluchy i mega chipsa skreconego na patyku, a zapoznana dzisiaj Kanadyjska para powiedziala, ze byly tez grillowane cykady w przyprawach. Cholerka, przegapilismy.
Na bazarze Piotrek szpanowal telefonem. |
3 komentarze:
A co znaczy "Habibi" - pyta zatroskana mamusia.
Ukochany, najdroższy, itp. Po arabsku oczywiście ;)
Prześlij komentarz