sobota, 17 listopada 2012

Na śniadaniu

Agonda Beach w południowym Goa. Wybraliśmy tą część bo tu można się zrelaksować i nie ma na plaży dyskoteki co 100 m. Chciałem napisać, że "robimy nic" ale coś tam działamy.
Zacznijmy od podziwiania naszego domku vel chatki vel szałasu vel lepianki. Jest różowy (lóziowy) i ma obok własną różowo-niebieską palmę. Jest złożony z nierówno poprzycinanych kawałków sklejki ale w środku jest łóżko z moskitierą i łazienka z betonową podłogą. Jak na lokalizację 20 m. od plaży i tą cenę to wystarczy. W nocy słychać jedynie szum fal i trzeszczącą konstrukcję domku a nad ranem pochrumkiwania biegających samopas świnek.


Właśnie czekamy na śniadanie. Kasia czyta książkę a ja piszę. Wstaliśmy dość wcześnie więc mamy dziś miejsce cwanych Anglików. Widok jest ładny, prosto na Róg Afryki :)


Jem dziś jeden z tzw. zestawów kontynentalnych, czyli żarcie dla białasów. Trochę już tęsknie za naszym jedzeniem, szczególnie za mięskiem. W Indiach już jestem wegetarianinem (czy jak jem rybę to też nim jestem?). Czerwonego mięsa mało widać a jak już jest, to transportują je lub trzymają w taki sposób, że mnie to szybko zniechęca. Drobi po wizycie na New Market w Kalkucie też już nie jadam. Zemdliło mnie tam od zapachu i widoku setek kur przygotowanych do sprzedaży.

Co innego rybka. Trzy najlepsze rzeczy jakie jadłem w Indiach to ryby. Na początek w Kalkucie bhetki (pol/ Barramundi) zawinięte razem z chrzanem w liściu bananowca i gotowana na parze. Podanie tego tego z papką z kwiatu bananowca pewnie pomogło. W Fort Kochi poznani Włosi polecili nam knajpę, w której zaprzyjaźniłem się ze stekiem z tuńczyka i pysznym deserkiem w postaci marcepanu z orzecha cashew (nerkowca) polanym czekoladą.
Wreszcie wczorajszy King Fish. Wybraliśmy sobie egzemplarz, który następnie został zamarynowany, nabity na ruszt i zanurzony w piecu Tandoor. Kilka minut w temperaturze ok. 500 stopni i dostaliśmy znakomite danie na półmisku ze świeczką stojącą w wydrążonym ogórku. Mniam!
King Fish po lewej:

Zasłużyliśmy wczoraj na tę rybkę bo wróciliśmy późno z wyprawy skuterem do Margao. Chrzest bojowy z uczestnictwa w indyjskim ruchu drogowym zaliczony. Zwiedzanie sennego i nieturystycznego Goa także. W Margao nie udało się kupić biletów do Delhi ale przynajmniej lokalsi się z nas pośmiali, że mamy mały skuter. Rzeczywiście, ja wyglądam na nim jakbym ujeżdżał psa, razem z Kasią ujeżdżamy już kota...
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy latarni i poprosiliśmy rodzinkę za bramą o zdjęcie z naszą maszyną. Sytuacja była dosyć abstrakcyjna ale na koniec dostaliśmy przykazanie żeby jechać powoli i bezpiecznie.


1 komentarz:

winawina pisze...

kurcze, jedząc ryby jesteś królem wegetariańskim czyli kingwegą pożerającą kingfisha. To chyba najlepsze z całych indii: słonie z rożna i rybki z oceanu indiańskiego.