czwartek, 13 listopada 2008

4 tygodnie podstawowego hinglisz i juz umiem sie porozumiewac z Hindusami. Dokladnie wiem kiedy przestaja mnie rozumiec. Wiem, ze nie mozna uzywac zadnych "IF", zadnych czasow poza terazniejszym i "did", a rozmwiac mozna o pracy i rodzinie. Dalej slownictwo wiekszosci ludzi pracy w Indiach sie konczy. Troche sie boje, ze przez jakis czas po powrocie rozmowa ze mna bedzie nieco utrudniona... Antonio, moj kelner skonczyl tylko 5 klas. I tak uwazam go za wyjatkowy przypadek. Clopak jest inteligentny i mysli sam. Za czytaniem nie przepada, bo go meczy. Codziennie wczesnym popoludniem widuje go pochylonego nad gazeta. Zapytalam wiec, co robi? Oglada obrazki? Nie, pasjami rozwiazuje Sudoku.
Pol roku pracuje, pol roku siedzi w domu. Kiedys stwierdzil, ze to nuda i postanowil sie zaciagnac na stetek pasazerski. Pojechal do Bombaju (Mumbaju, jakby ktos szukal na mapie). "Dalem pieniadze agentowi, agent zniknal bez sladu. Duze miasto, takie rzeczy sie zdarzaja. Szczesliwie to byly moje pieniadze". Nie udalo sie, ale "I got my lesson". Teraz slynie w Benaulium jako kelner z najlepsza pamiecia. Ludzie wracaja po roku i mowia "to co zwykle" i dostaja to, co zawsze zamawiali. Antonio wie, czego ludziom trzeba, ludzie gadaja wieczorami, a kiedy rozmowa przygasa chcieliby na cos popatrzec - "open kitchen, or with glass. You know - big window". No i zeby zapach przedostawal sie na ulice, bo to przyciaga ludzi. French Tosty robia najlepsze na swiecie. curd maja najlepszy jaki jadlam w Indiach. I umieja zrobic dobra kawe, dla takich jak Ola maja nawet express.
Antonio tez wytlumaczyl mi, ze na razie faktycznie malo jest turystow, ale wszystko okaze sie w grudniu. Ceny podskoczyly co najmniej 50% - hoteli, transportu, jedzenia. Mniej ludzi stac na goanskie luksusy. Stwierdzil tez, ze bomby w Margao nie maja zwiazku z kiepskim poczatkiem sezonu - "Kto w Europie slyszal o tych bombach?!" Ja mu na to ze internet. Antonio mi na to "a komu by sie chcialo sprawdzac?".
Antonio powiedzial, ze jesli ktos sobie zazyczy rybny grill, z przyjemnoscia go zorganizuje. "We did this before". Na moje pytanie, czy ryby kupuja na plazy wybuchnal smiechem. "Nie! Trzeba jechac do Margao". Potem dowiedzialam sie, ze na Goa jest cos na ksztalt mafii rybnej. Klika z Margao probuje zmonopolizowac miejscowy rynek. Jezdza rowerem po wsiach i strasza ludzi. Ale Antonio, jak to Antonio, ma swoje sposoby. "Maz siostry ma kuter. Taki wielki, z lodem pod pokladem. Wszystko na niego biora - ryz, jedzenie - i plyna w morze. Czasem na 5 dni. Tez pare razy bylem" Juz mialam na koncu jezyka, ze ja tez chce. Powstrzymal mnie brak czasu i szybka refleksja, ze dla mnie znaczyloby to jakies 100 godzin snu...
I choc potrzeba mi snu, zeby zregenerowac szare komorki, mysle ze 8 godzin dziennie wystarczy, nie musze sie uciekac do ostatecznych srodkow. Mam tylko nadzieje, ze po tych 4 tygodniach bede w stanie wyrazic skomplikowane mysli.

Zaczynamy od czuba. Dziub kutra.


Burta kutra. Szyte drewno.


Wnetrze kutra.


Inne wnetrze innego kutra i to uczucie - prawie jak na morzu.


I z daleka - rybacy przy pracy.


A oto do czego jeszcze moze sluzyc kuter. Chwila odpoczynku.


A oto do czego jeszcze moze sluzyc plaza.

wtorek, 11 listopada 2008

Po Hyderabadzie trafilam do Pune. Trafilam jest bardzo celnym okresleniem, gdyz nigdy nie planowalam jechac do tego miasta. Nic tez o nim nie wiedzialam. Przypadkiem zupelnie okazalo sie, ze jesli chce jechac na Goa pociagiem, musze zahaczyc o Pune. Skorzystalam z rady w cholernej biblii turystow, Lonely Planet, i postanowilam zostac tam 3 dni. Kupilam bilet. Zero odwrotu.

Na dworcu - walka z rykszarzami. Setki ich rzucily sie na mnie. Kazdy mnie zawiezie do turystycznej dzielnicy (okolice kawiarni German Bakery) za co najmniej 100 rupii. Rzut oka na mape - nie ma mowy. Juz wole tam isc na piechote. 100 metrow, 200 metrow, jakies 300 metrow dalej zatrzymal sie rykszarz i laskawie zgodzil sie mnie zawiezc tam, gdzie chce za cene, jaka pokaze licznik. Wtarabanilam sie zatem z moimi plecakami do srodka.

Na miejscu jeszcze probowal mi wmowic, ze licznik wskazuje Rs300. Wysmialam go i wreczylam mu nalezne Rs30. Wtedy okazalo sie, ze licznik nie obejmuje begazu i za niego trzeba ekstra zaplacic. "A jak jest dwoje ludzi, to kazdy z nich placi, co licznik wskaze? To najbardziej ci sie oplaca wozic po 5 osob na raz!" Nie rozumial tyle angielskiego. Zrozumial o co mi chodzi kiedy padlo slowo POLICE. Przeklal na odchodne i pojechal.

To byla klatwa rykszarza.

Wlasciciel mojego hotelu od poczatku zdawal sie lekko zakrecony. Yogi Nanda. Umowilismy sie na pogaduszki na wieczor, nie umialam go splawic. I tak co wieczor przekladalam na nastepny wieczor. W kozcu przydybal mnie w dniu wyjazdu i zmusil do wspolnego sniadania. Bo przeciez spedzilam tam cale 3 dni, a on nie zdazyl mi wytlkumaczyc czym jest bog. I gdzie jest. I na czym polega swiat. I ze trzeba przebaczac. I po co i dlaczeog zyjemy. I ze nie nalezy sie denerwowac. Yogi Nanda zglebil tajemnice swiata, ktorych prze wieki szukali filozofowie.

W German Bakery dopadl mnie tlum ludzi w bordowych sukienkach. Wyznawcy Osho.

Rowniez w German Bakery dopadl mnei pewien Pars. Od niego tez nie dalo sie odczepic, uparl sie, ze pokaze mi centrum miasta. Poszukiwal sensu w zyciu. Postanowil wybulic kupe kasy i zapisac sie do OSHO. Pozniej dowiedzialam sie, ze byl narkomanem na odwyku.

W German Bakery poznalam Igora z Ukrainy. Zwykly taki - slowianski druh. Pogadalismy troche po angielsku, troche w naszych jezykach, wymienilismy sie uwagami na temat noclegow w Mumbaju i innych miastach. Zaczelo sie spokojnie. Igor postnowil wytlumaczyc mi co to jest medytacja i przedstawic rozne koncepcje na jej temat. COs tam pojelam i sie pozegnalam. Nastepnego dnia, znow na niego wpadlam i bylo juz gorzej. Kolejny, co poszukuje sensu. Twierdzil, ze jest coraz blizej i juz panuje nad swoimi karmicznymi czynami...

Czulam, ze w Pune unosza sie zle fale. Klatwa Rykszarza.

Na szczescie nie dogonila mnie na Goa.

Panji, stolica. Spokojne, ciche Portugalskie miasteczko. Moze dlatego, ze akurat byla niedziela.

Panji, kosciol.

Odpust. Koscil za mna, diabelskie kolo przede mna.

I znowu odpust, tym razem z gory. Kazdy kramik chce miec cien, a co daje lepszy cien niz kawalek folii?

Panji widok z jednej z niewielu restauracji otwartych w niedziele.

A to kawalek Spice Farm. Pieprz jest pnaczem, a bananowiec trawa!

Pisalam, ze plaza jest pusta? No wiec w weekend wyglada troche inaczej:
Lewo
Prawo
Przod

Weekend mija i na plazy znowu spokoj.

sobota, 8 listopada 2008

Najpierw uczynie zadosc kilku obietnicom.
Jeszcze Kalkuta i wielki Pandal (kontrukcja z drewna i materialu). W tle, dla porownania domy.

Teraz lekkie przeklamanie czasowe. Te zdjecia nie byly zrobione w tym samym czasie, ani nawet tego samego dnia. Ale niezle oddaja moje Goa. Dzisiaj jest sobota, dzisiaj niestety nagle pojawili sie turysci.
Lewo - pusto


Prawo - pusto


Przod - pan ma rybe!


Moj wehikul i ja



Wracajac do Hyderabadu... Zaczelo sie niewinnie.

Miasto, jak to przecietne miasto w Indiach: Brzydkie, brudne i krzywe budynki, wysokie i dziurawe chodniki, pisk i trabienie na ulicy, smog. W takich miejscach, po meczacej podrozy szukam dobrej kawy. Zwykle konczy sie na Bariscie, dostosowanej do zachodniego gustu. Moja ulubiona Barista juz na zawsze bedzie uczeszczana przez turystow z Sudder, ukryta pod arkadami kawiarnia z Park Street. Wszedzie jednak szukam idealu. Nie inaczej bylo w Hyderabadzie.

- Pierwszego dnia zatem zwiedzilam dzielnice willowa, bo tam byla Barista.
- Drugiego dnia pojechalam obejrzec niesamowity fort Gonkoldy i polazilam po okolicach swojego hotelu. Przy okazji znalazlam jedlodajnie, ktora serwowala przepyszne indyjskie thali na lisciu bananowca. Makabrycznie tanio.
- Trzeciego dnia zaatakowalo mnie zlo.

Trzeci dzien byl jednoczesnie dniem, kiedy mialam wyjechac. Pociag byl wieczorem, z hotelu musialam wylogowac sie najpozniej o 7.30. Postanowilam zatem, ze mimo pewnego ociagania ze strony zoladka, polaze po miescie, zwiedze reszte zabytkow.

Nad rzeka przekonalam sie, ze Hyderabad to faktycznie miasto palacow. Tu szpital.


A to brama zla. Rano.

I zblizenie.


Szlam i szlam, jeszcze wszystko bylo zamkniete i zla spalo.

Punkt 10 stawilam sie przed brama palacu. Indian Rs. 20, Foreigner Rs. 150. Juz sie przyzwyczailam.
- Maam, you have camera? Camera extra charge Rs 150.
Tez sie przyzwyczailam. oczywiscie, ze nie mam aparatu! - Myk polega na pewnej siebie minie.

Palac piekny. Nie ma co opisywac.

Wyszlam z palacu: prosto, prawo, lewo... i...

Kiedy bylam z Agn w Londynie nasz Gospodarz strasznie sie smial, kiedy wracalysmy wieczorami obwieszone ksiazkami. Zakaz wchodzenia do ksiegarni nas nie ratowal, jak zakaz wchodzenia do baru nie ratuje alkoholika. Potrafilysmy trzymac sie dzielnie caly dzien i nagle dopadala nas witryna, ktorej urokowi nie moglysmy sie oprzec. "Toz to wyjazd naukowy jest, nie bedziemy oszczedzac na ksiazkach". Gospodarz mowil, ze to ZLO.

Londynskie Zlo niesie z soba obietnice wiedzy. Hyderabadzkie Zlo nie wrozy nic dobrego, poglebia proznosc. Czyste zlo. Ale jakze piekne. Tysiace, miliony bransoletek. Szklane, metalowe, modelinowe, drewniane, plastkiowe, srebrne, zlote, blyszczace, matowe, kolorowe, glakie i wzorzyste. Z wrazenia moj az zoladek przestal sie denerwowac i zarzadzil przerwe na dose (poludniowoindyjskie nalesnisko), zeby miec sily.

Opanowalam zle moce. Do pewnego stopnia: Zamiast zatopic sie w pierwszej uliczce, oblazlam chyba wszytskie stoiska, zeby znalezc najtansze bransoletki. A roznice byly spore: od Rs. 30 za 12 sztuk do Rs 8 za te same 12 sztuk. Poza tym ograniczylam sie do tyklko 50 bransoletek. Nnno... ociupinke wiecej.

Rezultat: kolejna dziura w plecaku. I maly happening w powaznej recepcji kiedy wywalilam wszystko z plecaka i zapakowalam od nowa.

A potem rusyzlam do Pune, ku ludziom, ktorzy wiedza co to Prawda, Bog, i Moc.

czwartek, 6 listopada 2008

Dobra, dobra, juz sie tak nie derenwujcie!
Wpis Chennai/Bangalur/Hampi mial wiele przygod. Wirus zgladzil go wkrotce po narodzinach. Poniewaz nie zdazyl nabroic w soim krotkim zyciu, jego kolejne wcielenie bylo ulepszone i powiekszone o Hyderabad. Kafejki nie chcialy go przyjac, wiec dotrwal do Pune. Tam spotkal go los godny nagrody Darwina. I stworca wsciekl sie troche na siebie, troche na Wpis i trzecie wcielenie (do trzech razy sztuka) jest foto story.

CHENNAI
Przywital mnie deszczem. Zdecydowanie go NIE polubilam. Tylko kawa jest dobra.
Ten deszczyk wclae nei byl taki niewinny. Zdjecie zrobilam stojac w gestym tlumie palantow bez parasolki pod chybotliwym daszkiem. Po 20 minutach zaczelo mi sie nudzic i wyjelam aparat. Zrobilam kilkanascie zdjec, bez patrzenia w obiektym/ekranik. Efekt - powyzej. 
Juz drugi raz po skonczonym stazu czekala mnie gleboka woda. Tym razem troche plytsza na szczescie. 


W Chennaiu oddalam sie tez mojej ulubionej pasji scigania napisow. 
"Nie deptac trawnikow" spiewali Strasi Panowie Dwaj i pisaly wladze. Nie wiem co tu sie spiewa, wiem co sie pisze. 

Karnataka i Orissa przezywaja fale atakow na Chrzescijan. Podobno jednym z powodow jest ekonomia. Diecezja Madrasu. w kazdym razie, wie jak zarabiac. 

Heidi i Mathuresh mowili: Madras? Hyderabad? Tam teraz jest goraco!! Jedz, baw sie (Mathuresh: jedz kebaby), tylko duzo, duzo pij. Goraco nie bylo, woda sama lala sie z nieba.
W tym samym czasie Agnieszka mowila: Poludnie? Jedz do Hampi. Odpoczniesz. Agnieszce nie wierzylam, a to wlasnie ona miala racje. Agn, zwracam honor - koza to ja:
Bogobojne Hampi


W Hampi, za cudowna rada Agn, wynajelam skuter coby ruinki poogladac. Toz to w koncu Swiatowe Dziedzictwo. 

Ruiny: miasta, palacu, swiatyni, meczetu, targu, juz sama nie wiem czego.


Ruiny i Hindusi, ktorych bardziej niz ruiny interesuje cien.

Tank, czyli wanna i pojemnik na wode. Przeswietlona plama na pierwszym planie to koncowka akweduktu.
 

Lingam. Pudzia, to dla ciebie :)
Hampi - gdzie przeszlosc spotyka sie z nowoczesnoscia.

W Hampi spedzilam kilka dni. I tylko raz wynajelam skuter... 

Jeden calutenki  dzien spedzilam na gapieniu sie na ludzi na ghatach (schodach do rzeki). Dzieci sie darly i kapaly, matki im odwrzaskiwaly i praly, a ojcowie sie gapili i po namysle, z godnoscia wstepowali do wody, by sie lekko ochlodzic. 

Innego dnia postanowilam sie wybrac do pobliskiej wsi. W przewodniku napisali, ze niedaleko i ze warto i ze ciekawa swiatynia i ze jeszcze jakies ruiny. Przewodnikom nie nalezy wierzyc, to juz jest dla mnei oczywistosc. Tym razem jednak bylam zadowolona, bo sie troche zgubilam, czyli: Ahoj przygodo!

Musze przynac, ze troche sie balam ze waz mnie zje i nikt sie nigdy o tym nie dowie. Koniec koncow zaatakowala mnie tylko krowa. Nic sie nie stalo, tylko lekko obtarla mi reke. 

Wracajac do wsi. Zeby tam dotrzec, trzeba przeplynac przez rzeke. Za drobna oplata (od bialasow i motorow) specjalni panowie przeprawiaja na drugi brzeg. Specjalni panowie plywaja specjalnymi lodkami, ktore wygladaja jak wielkie kosze, od spodu oblozone plastikowymi workami i oblepione smola. Po dopynieciu do brzegu trzeba wylac wode, zainkasowac pieniadze, wpuscic 15-20 osob, krzykami zarzadzic, zeby wszyscy kucneli i juz! To chyba bylo najciekawsze w calej wycieczce. 
Wies - zabita dechami. Ale tylko z pozoru. Bo zaraz sie zaczelo: "Meem, pencil, meem coin, only one, meem candy". I caly czar prysl. 

Za krowa (to nie ta agresywna) widac lodeczki, ktore uzywa sie do przewozu turystow w dol rzeki. Mini wersja tych 20 osobowych.
I wreszcie nadszedl czas, zeby ruszyc w dalsza podroz. Trzesac sie z zimna w autobusie do muzulmanskiego Hyderabadu spogladalam na rzesiscie oswietlone ulice i, byc moze otumaniona halasem i widokiem sztucznych ogni*, nie przypuszczalam, ze trafie do centrum ZLA. 


*Z okazji swieta swiatel Diwali. Po wielu latach wygnania i poszukiwania Sity, Rama wreszcie wrocil do sweog krolestwa. Trzeba sie cieszyc. Trzeba tez oswietlic dom, zeby laskawa Lakszmi odnalazla droge do domow, oraz halasowac, zeby przypadkiem zle duchy nie weszly razem z nia.



wtorek, 21 października 2008

Za ekranem mam zdjecie rozesmianego dziecka przybrane wszechobecnymi kablami. I kurzem, oj kurz jest znacznie bardziej wszechobecny. Siedze w kafejce internetowej. W piwnicyz setkami miedzianych buddow na sprzedarz, ale przynajmniej nie chcieli ode mnie odcisku kciuka i niewiarygodnej sumy pieniedzy (1 godz=10 rupii= 50 gr).
Jednym slowem zaczelam podroz. Bardzo typowo: mialo byc lepiej, a bylo gorzej. Pociagi w Indiach sie spozniaja. Wiec, mysle sobie: lepiej jechac taki, ktory przyjezdza o brzesku, niz takim co pryzjezdza o zmierzchu. W koncu trzeba jeszcze wynajac gdzies mieszkanie. Po raz pierwszy w moim indyjskim doswiadczeniu pociag spoznil sie tylko 10 minunt. Od 4 rano czekalam, az zrobi sie pozniej. 30 godzin w pociagu minelo szybciej.
No ale w pociagu byl pan Sri Lanka. Ja go nauczylam rozwiazywac Sudoku (zabral mi cala ksiazeczke!), a on mnie otoczyl opieka. Kiedy doweidzial sie, ze mowie po Bengalsku, kazal wszystkim okolicznym Bengalczykom ze mna gadac. Bylam jak gadajaca foka w cyrku. Na to sie juz powinno skonczyc.
Po tych 30 (troche mniej) godzinach i kilkugodzinnej zaledwie nocy jestem pol przytomna. Na dodatek plecak mam ciezszy niz ja sama (i tak wypchany, ze absolutnie nic sie w nim juz nie miesci, a dzisiaj wieczorem mam w programie zszywanie rozchodzacych sie szwow). Pojechalam do taniej turystycznej dizelnicy i tam... wszystkie hotele mowia mi, ze pelno. Az sie zaczelam zastanawiac, czy po prostu nie boja sie wynajac pokoju samotnej dziewczynie. W koncu udalo sie. Pokoj jest bardzo NAJ: najdrozszy (Rs. 250!!!!!!), najbrudniejszy (sciany szare od polowy, zacieki, piasek na podlodze), najmniejszy (lozko+lazienka), najbardziej zakomarzony (wpisywanie do ksiegi gosci: 15 ugryzien na prawe stopie i 6 na lewej). Komary na szczescie sa Benareeskie, nie Kalkuckie, wiec swedzi potwornie ale tylko przez chwile. Za to pokoj ma TV. Jeszcze nie wiem czy dziala.
A teraz poszukuje bizutow do Bharata. W koncu tylko po to przyjechalam do Madrasu. Na razie zdobylam muzyke. Jak wszystko sie uda z biletem, jutro ruszam w droge do Hampi. I choc jestem potwornie zmeczona, ciesze sie jak dziecko.

środa, 15 października 2008

Posialam swoje USB, wiec ze zdjec nici. Podobno mozna tu bardzo tanio kupic tego typu sprzet, wiec moze uda sie cos jeszcze zrobic.

W niedziele jade na poludnie. Trzydizesci kilka godzin w pociagu. Klasa? Sleeper - deski obleczone niebieska pianka, nawiew odokienny. Ironia losu, bo po raz pierwszy w zyciu chcialam jechac ciupke lepsza, 3AC - 3 lozka, klimatyzacja (tak mowia, ja nie wiem bo nigdy nie bylam). Spedzilam w kolejce 4 godziny i kiedy podeszlam do okienka, zeby wreszcie kupic cholerny bilet, pan mi powiedzial, ze na AC nie ma miejsc dla turystow. Czyli musze jechac SL, albo isc do biura obok. Wybralam stopien nizej, przynajmniej wiem czeog oczekiwac.

A spiesyzlam sie na premiere ksiazki pewnej bardzo eleganckiej starszej spiewaczki.

Dlatego podoba mi sie praca w gazecie - poznaje ludzi, z ktorymi w zadnych innych okolicznosciach nie mialabym okazji porozmawiac.

Tak jak wczoraj. Bylam na koncercie Eliany Burki, Szwajcarki ktora gra na Swiss Alphorn, takim dlugi, dlugim rogu. Panienka, chce robic kariere typu Vanessa Mae: wprowadza Swoj nieporeczny instrument do jazzu, bluesa i rocka. Jak na moje ucho (fakt, gumowe i zdeptane przez slonia) to zamiast Alphornu moglby byc saksofon, albo trabka. I byloby fantastycznie, nic by sie nie zmienilo. Moznaby wyciac cala Eliane i zostawic genialny koncert z genialnymi muzykami.

Najgenialniejszy byl perkusista. Nawet spiewal chorki czasami. I przystojny byl. I gral, ach jak on gral... Tato! Guerreiro to przeszlosc, ja chce Lo Gerfo. Chlopak zwykle gra z Gwen Stefani. Jest ge-nial-ny.

Szukalam jego zdjecia ale nie ma. Mistrzowie nie chwala sie zdjeciami.

wtorek, 7 października 2008

Team Agnieszki przyjechał do Kalkuty z nowym powiedzonkiem - lekko zmienioną wersją turystycznego hasła: "Incredible, incredible, incerdible India"

No i rzeczywiście... zaczęła sie Durga Puja. Nie da sie juz przejechać z jednego końca miasta na drugi, nie wiem kiedy zobaczę sie z ekipą z Shantospuru. Ryksze jeżdżą tylko połowę trasy, duże skrzyżowania zostały sparaliżowane przez tłumy ludzi, wylewające się na ulicę bazary i Pandale.
Pandale łamią wszytkie przepisy. Stoją gdzie chcą i jak chcą, często na środku ważnych lokalnych ulic. Pandal to konstrukcja z bambusa obleczonego materiałem, a w środku siedzi sobie Ma Durga i zwalcza zło. Na koniec sama zostanie wrzucona do rzeki.

W Karnani Estates, gdzie mieszkam, ludzie nie są specjalnie religijni. Ale Pandal musi być, bo taka jest tradycja. Właśnie ze względu na tę słynną tradycję, tuż pod moim oknem stoi wiata obwieszona czerwono-żółto-pomarańczowym materiałem. Cała droga od bramy do końca podwórka ma świecący dach z małych, białych choinkowych (dla nas) lampek. A na przeciwko mojego okna (tak po prostu musiało być) wielkie fioletowe reflektory wymierzone idealnie w moją kuchnię.

Bo Durga Puja to wielka impreza. W długich korytarzach Karnani Estate podniecenie jak na koloniach przed dyskoteka: panie i dziewczęta biegają od mieszkania do mieszkania - w jednym są najświeższe plotki, w innym kosmetyki lub świetne dodatki do ubrań. Faceci tymczasem udają zorganizowanych i przejętych. Kierują ruchem, pomagają przenosić rzeczy, a kontem oka obserwują kobitki.

Od piątej rano co godzinę przychodzi ekipa Dhaków i zachrzania w te cholerne bębenki, tworząc przepotworny hałas. Nie potrzebują nawet instrumentów nagłaśniających. A wieczorem, ach, wieczorem jest koncert. Z nagłośnieniem pierwsza klasa. Przedwczoraj pan śpiewał przeboje z filmów Hindi. Wczoraj pani wyła do mikrofonu. I choć muzyka porywająca jest (mnie nie, ale szybki i skoczny rytm porywa, nie?), nikt nie tańczy, poza kilkoma dziećmi. Widzowie siedzą na plastikowych czerwonych krzesełkach i od czasu do czasu poklaskują. Przy czym cały czas oglądają się na boki. Jak na dyskotece – żeby sprawdzić co robią inni.

To tylko mój pandal-wiata, który nawet nie pojawił się w mapkach wydawanych przez każdą szanującą się gazetę (The Statesman jest pierwszy wśród szanujących się, więc też wydał mapkę. Kompletnie nic nie było na niej widać). Nie chce nawet wiedzieć co dzieje się gdzie indziej. Tydzień temu widziałam przygotowania przy College Street – myślałam, że jakaś wielka świątynia jest przebudowywana. To był potężny pandal. Kilka pięter wysokości i naprawdę z daleka, ba nawet z bliska, nie widać, że to tylko drewno i materiał.

Drewno i materiał, które kocha ogień. Tłumy ludzi, które kochają terroryści. Mam nadzieję, że Maa Durga kocha swoich Bengalczyków jeszcze bardziej. (Szef mojego dzialu, ten od malarii i tyfusu na raz, powiedział mi dzisiaj, cały w swoich tyfusowych skowronkach, że zanim wyjadę, muszę KONIECZNIE iść na targ fajerwerków. Będzie fantastycznie, organizują to przed kolejnym świętem, Diwali)

Ja na razie czuję się bezpiecznie, bo rzadko od siebie wychodzę. Jakiś obrzydliwy katar mnie dopadł. Chodzę tylko do pracy, ale się dzieje. Po A (która na pożegnanie rzekła: „Nice to meet you SWEETY” Nie dostała Plaskacza, choć ręka świerzbiła, oj świerzbiła), przyszła kolei Na Bubble Gum Girl. Kto zna ten wie o kogo chodzi. Ja jej nienawidzę, ale pójdę, może będzie śmiesznie. Po pracy natomiast zwykle jestem wykończona. Dzisiaj miałam się spotkać z Shantospurkami ale nie miałam jak do nich dojechać. Tylko metro działa jako-tako: od 14 do 4 rano. Incredible, incredible, incredible India.

wtorek, 30 września 2008

Niemal kazdy, kto byl w Indiach uwaza sie za wybitnego ich znawce. Efekt jest przewidywalny: ile ludzi tyle opinii. Mam jednak wrazenie, ze wiekszosc sie zgadza, ze zycie w Indiach toczy sie na ulicy, zwlaszcza w Kalkucie. Dzisiaj trylogia pranie:
1. Rodzinne Pranie (jeden z licznych stawow w miescie)

2. Pranie w pojedynke
3. Po praniu prasowanie (gdzies w bocznej uliczce, niedaleko mojego domu)


A tu jest rog z swiezo wyciskanymi sokami. Zielone kulki to Mausumi, slodkie cytryny, jak mawiaja.

Wnetrznosci tramwaju, Oli ulubionego srodka transportu z drewniana podloga. I pani w rozmiarze West Bengal.

Kolejna pani w rozmiarze WB, tym razem probuje przejsc przez zatloczona bazarowa droge, nad ktora powiewaja flagi oficjalnej rzadowej frakcji.


Wiezyczka, specjalnie dla mamy:


A teraz konkurs. Dlaczego Indie, choc maja prawie tyle ludzi, co Chiny, zdobyly mniej medali niz Polska? Basen.
Obrazilam sie na posta, bo zdjecia nie chca sie dodawac.

wtorek, 23 września 2008

Nie znane sa wyroki losu.
Ola wyjechala z Kalkuty na klilka di do Puri, zeby odpoczac i odetchnac swiezym powietrzem. W drodze na stacje wpadla na chwile do mojego mieszkania i tam zdala sobie sprawe, ze ma przy sobie tylko 2 tys rupii (100 zl). Nic ode mnie nie chciala. Przeciez jedzie tylko na kilka dni. Ostatnie jej slowa przed odjazdem: "Musze stad wyjechac, bo tu wszyscy choruja". I pojechala.
Tymczasem rzeki szykowaly niespodzianke. Zerwal sie brzeg i zalal pol Orissy. Mowi sie, ze to w odwecie za rzez chrzescijan. W kazdym razie Puri zostalo odciete od swiata. Pociagi nie jezdza i nie beda jezdzic przez najblizsze 5 dni. Autobusy i samochody tez nie. Ola utknela. Bez pieniedzy. Bez telefonu. Nie mam jak sie z nia skontaktowac. Czekam na telefon. Najwazniejsze, ze jest zdrowa.
Kiedy w Delhi wybuchly bomby, gazety pisaly, ze nastepny w kolejce jest Mumbaj. Potem, ze ewentualnie Goa. Ola powiedziala "Jezu, pomysl co by sie stalo, gdyby bomba wybuchla w Kalkucie podczas swieta". Heidi dodala "Bomby zawsze wybuchaja w soboty".
Wlasnie siedze pod telewizorem, przede mna cala redakcja wgapiona w ekran. Znalezli bombe na najwiekszym dworcu Haora. Nie wybuchla. Dzisiaj jest wtorek.

Wlasnie zadzwonila Ola . Ma sie dobrze, zaraz dostanie pieniadze.

sobota, 20 września 2008

Taki zwykly dzien: Wczoraj pozno poszlam spac, wiec dzisiaj pozno wstalam. Obudzila mnie dopiero Heidi, ktora przyniosla mi swieza gazete. Do gzety kawka, sniadanko... Musze przyznac, ze troche czasu sie zeszlo. Nagle zrobila sie 12, godzina o ktorej normalnie wyruszam z domu w pelna przygod podroz do pracy. Dzisiaj musialo sie to opoznic, bo w wiadrze (= prysznicu) byly ubrania namaczane juz od ponad 12 godzin. Zdecydowanie nalezalo im sie pranie. No i jak wychodzilam z domu bylo juz kolo 13.
Wyszlam i, oczywiscie, lunelo. Pogratulowalam sobie, ze wzielam parasolke i niezrazona pogoda poszlam na nastepne skrzyzowanie, gdzie najczesciej zatrzymuja sie ryksze i tramwaje. Wciaz padalo, wiec zdecydowalam sie na tramwaj.
(Ktos nr 1: "O! Wladze Kalkuty wymienia tramwaje. Zamiast jezdzacych metalowych puszek beda teraz przeszklone, nowoczesne pojazdy"
Heidi: "I co z tego, i tak beda wolne"
Ktos nr 2: "Przeciez tramwaje sa po to, zeby bylo wolno")
Tramwaje jezdza tutaj ulica. Poniewaz maja szyny, nikogo nie moga wyminac. Ale nadrabiaja uroczymi konduktorami, ktorzy sa ostoja spokoju w tym halasliwym miescie miescie (noise polluted, to sie nazywa).
Efekt jest taki, ze do pracy dotarlam naprawde pozno. Przyszlam, sprawdzilam mejla, a potem poszlam pogadac z Mathureshem i Heidi. Wlasnie wymieniali sie informacjami na temat sausage curry (tak, tak. I na dodatek swinskie!!!) Zrobilismy sie glodni.
Poszlysmy z Heidi jesc. Wrocilysmy po jakiejs godzinie.
A teraz pisze na bloga. Jak skoncze, wyjde.
Dzien jak codzien. I nikt sie nie dziwi. I wszyscy sa zadowoleni. A ja mam prawie cala sobote wolna.

Pa,
ide na market sprobowac nic nie kupic :)

sobota, 13 września 2008

Sie rozchorowalam.
"Tak, mowi mi Ola, zawsze mnie przestrzegano, ze to taka pora roku". "Of course, mowi mi Heidi, everybody is sick in the office". No to jak mialam sie nie rozchorowac? Na dworze - goraco albo pada - tak czy siak konczy sie mokrym ubraniem i lepiacymi sie do glowy wlosami. A potem hop do klimatyzowanego biura, gdzie wszyscy charkaja.
Mialam pelne prawo.

Moze jest w tym troszeczke mojej winy. Jem byle co, a podobno dobra dieta dziala cuda. A ja mikrofalowki ciagle nie rozpracowalam i jem co znajde na ulicy. Juz byly kurczaki, ryby, surowe owoce, warzywa i nic mi zoladka nie zaatakowalo. Dopiero teraz mnie zaatakowalo przeziebienie. Durne swinstwo.

Coz, wielu bengalczykom by sie przydala lepsza dieta. Heidi wczoraj byla na specjalnym wykladzie o dobrym odzywianiu. Oczywiscie, absolutnie nic, co jedza bengalczycy nie jest zdrowe: slodycze w duzych ilosciach, przepyszne Rollsy smazone czesciowo na glebokim tluszczu, a jak juz pojawia sie jakies warzywa, to tez obciekajace tluszczem i w towarzystwie plackow. Nawet herbata jest przeslodka.
No i ta kultura wpychania zarcia w ludzi. Ola podczas pewnej kolacji powiedziala, ze juz jest pelna i nic wiecej nie zje. Swiatli ludzie, nie wmuszali w nia wiecej. Przyniesli deser. Ola mowi "przeciez juz nie moge!" A oni: "ale to nie jest jedzenie, to slodycze".

Bengalczycy jedza i jedza i sa grubi i potem choruja na cukrzyce, ale przynajmniej anoreksja nie chodzi po wybiegach, nie reklamuje sie na wielkich billbordachi nie gra zdrowej w telewizji. Wiekszosc ubran ma metke "L". Ostatnio w gazecie narzekano na jakas aktorke, ze za bardzo schudla i stracila swoje ponetne ksztalty.

Tak... W Polsce wszystko jest na mnie za male, a tu wszystko jest na mnie za duze. Srodek wypada gdzies tak... na Bliskim Wschodzie. Jeszcze tylko dobrac odpowiednia dlugosc rekawow i nogawek (to pewnie bedzie os polnoc-poludnie) i znajde idealne sklepy dla siebie!

piątek, 5 września 2008

Juz mi sie podoba.
Podoba mi sie, ze mam co robic w pracy.
Podoba mi sie ze codziennie chodzic do kawiarni i restauracji, bez ryzyka utraty wszystkich oszczednosci (nnnoo.. nie do wszystkich reastauracji)
Podobaja mi sie buty, ktore wczoraj kupilam, choc musze je jeszcze oswoic. Podejrzewam, ze nie da sie w nich chodzic.
Podoba mi si, ze jest juz piatek. Jeszcze tylko sobota i mam dzien wolnego.
Podobaja mi sie, ze coraz rzadziej sie zdarza, by Hindus wolal do mnie ma'am i kazal mi wejsc do jego wlasnie szopu.
Podobaja mi sie nowe trendy w ich modzie.
Podoba mi sie, ze muzulmanie zaczeli ramadan i jak wieczorem wychodze z pracy, trafiam w samo centrum szumu i zamieszania zwiazanego z kupowaniem przez nich jedzenia. Dzisiaj jest piatek, wiec na dodatek zamknieto ulice, zeby mogli sie grzecznie pomodlic. Mulla mowil przez glosniki, ale nie po benglasku. Zrozumialam tylko, ze Izrael i USA. Ciekawe co bylo po srodku.
Podoba mi sie podoba, ktora sie ochlodzila.
Podoba mi sie plyta ktora ostatnio kupilam, choc po drugim przesluchaniu juz nie byla taka oszalamiajaca.

Ale najnajnajbardziej mi sie podoba, ze moge bezkarnie podsluchiwac. Na ulicy nikt mnei nie podejrzewa o znanie bengalskiego. W pracy tez jednak nie wszystcy jeszcze o mnie wiedza. Jezzzzzu, moja dusza podsluchiwacza jest w niebie.

środa, 3 września 2008

Teraz juz mam sie czym zajmowac ale i tak wszystko polega na czekaniu. I tak siedze i czekam az cos sie wydarzy. Jakas powodz w Biharze, zamieszki religijne w Orissie, zamieszki i protesty w Singurze...

W takim czekaniu najgorsze jest to, ze nic nie moge zrobic. Nie moge wyjsc na miasto w poszukiwaniu tematow. Nie moge isc robic zdjec. Nie moge isc czegos zjesc. Nic nie moge.

A chce mi sie jesc.

Jutro idziemy z Ola na Joge. W polowie drogi miedzy naszymi domami. Kazda z nas bedzie tam jechala jakas godzine.

A potem mozemy sobie cos zjesc i pojde do pracy z nowa jogiczna energia!

środa, 27 sierpnia 2008

W zeszla srode rzad zwolal Bandh. Wszystkie sklepy zostaly zamkniete, w garazach zostaly taksowki i ryksze, autobusy i tramwaje nie wyjechaly na ulice. Nagle to glosne, trabiace, krzyczace miasto pograzone normalnie w smogu, zamienilo sie w wielki park, na ktorego alejach dzieci graja w krykieta i pilke. Wyszlam z domu, chcialam nawet zobic zdjecia ale jakos nie wyszlo. Jedyne, co upolowalam to zdjecia z indyjskimi muralami...








Mieszkancy Indii, a zwlaszcza chyba bengalczycy uwielbieja zlote mysli, romantyczne powiedzenia, cytaty. Sprzed trzech lat pamietam jeszcze kilka zlotych hasel z gorskich drog, ktore notowalam z zapamietaniem: drinking whiskey, driving risky. To prawdopodobnie byla zwykla, rzadowa kampania antywypadkowa. W Kalkucie tez sa kampanie spoleczne:







A zdjecia te robilam wczoraj, w ostatnia srode sierpnia, kiedy czekalam na autobus. Czekalam ponad godzine i strasznie mi sie nudzilo, wiec pstrykalam zdjecia. I tak, pojawil sie na przyklad pan czegos nosiciel, ktory przemierzal wielka droge samym jej srodkiem.




A to jest scenka z przystanku autobusowego. Tym razem wsiadanie odbywa sie wyjatkowo sprawnie - nie ma dzikiego tlumu ludzi, autobus (TATA!) grzecznie stoi i czeka. Moze dlatego, ze nazywa sie TRAMWAYS...?


No i jeszcze, koniecznie pasazer, ktory przez okienko obserwuje jakas durna bialaske, co siedzi na srodku niczego i pstryka foty.